Nie spodziewałem się pewnego aktora w spin-offie “Szybkich i wściekłych”. Poniżej będę o tym pisał w szczegółach, wiec jeśli droga czytelniczko/drogi czytelniku jesteś przed seansem i chcesz mieć niespodziankę – odradzam dalsze czytanie i powrót do recenzji po obejrzeniu filmu.

     Przyznam szczerze, że seria, której twarzą jest (był?) Vin Diesel, nie przestaje mnie zadziwiać. Zaczęło się od zrzynki z “Point Break”, tylko zamieniono deski surfingowe na tuningowane auta, potem było coraz głupiej, a po “Tokyo Drift” niemal każdy zakładał, że nadszedł koniec. Czwórka przypomniała nam starych znajomych, a piątka dołożyła Dwayne’a “The Rocka” Johnsona i poszła w fabułę a’la “Ocean’s Eleven”. Kolejne odsłony bardziej przypominały “Mission: Impossible” z samochodami, aż doczekaliśmy się spin-offu…

     Chemia między Dwaynem Johnsonem i Jasonem Stathamem tak bardzo zauroczyła widzów, że dostaliśmy osobną produkcję z ich udziałem. Produkcję nie byle jaką, bo… marvelowską. Tzn. Marvel nie ma tu nic do rzeczy, ale “Hobbs i Shaw” to kino superbohaterskie pełną gębą. Mamy tu pretekstową fabułę: programowalny wirus zagraża światu; modelowy antagonista: Brixton – człowiek biologicznie i technologicznie ulepszony pod każdym względem, precyzyjny, silny, kuloodporny i w jednej z pierwszych scen sam siebie nazywa czarnym charakterem; zła korporacja Etheon: chce zabić biologicznie niedoskonałych ludzi, żeby poprawić pulę genów i wyhodować super-człowieka; rosyjski naukowiec: bo zawsze musi być rosyjski naukowiec! Do tego tona one-linerów, suchych żartów, pojedynków na słowa, ale też niemożliwych pościgów, używania super-mocy (Brixton swoich, bohaterowie swoich).

     Wszystko składa się na typowy film z MCU czy na podstawie dowolnego komiksu z innego wydawnictwa. Dodatkowo reżyser David Leitch (połowa duetu reżyserskiego stojącego za pierwszym “Johnem Wickiem”, ale też “Atomic Blonde” czy “Deadpool 2”) co chwilę puszcza oko do widza pokazując, że te wszystkie akrobacje i głupotki są zrobione dla naszej rozrywki, a nie na serio. Dzięki temu ani przez chwilę nie miałem jakichś niepotrzebnych wątpliwości typu “ej, tak się nie da” czy “przecież fizyka na to nie pozwala”. Cieszyłem się razem z filmem, bawiłem się razem z bohaterami.

     Głównie dzięki temu, co sprawiło, że spin-off w ogóle powstał. The Rock i Statham na ekranie są jak Ying i Yang. Wielki mięśniak w dżinsie i na Harleyu kontra elegancik w garniturze i McLarenie 720S. Taran i skalpel. Różni ich wszystko, ale jak wiadomo: kto się czubi… i czubią się panowie przez cały seans. Na szczęście nie bez przerwy, bo trzecią bohaterką jest postać grana przez Vanessę Kirby. Tu pierwsze ogromne zaskoczenie. Dziewczyna nie tylko nie ginie pod lawiną testosteronu i charyzmy, momentami przyćmiewa obu panów tak urokiem osobistym, jak i scenami, w których spuszcza łomot armii Etheonu. No i (przepraszam, muszę) jest tak ładna, że nie można oderwać wzroku od jej oczu. Idris Elba jako czarny charakter spełnia swoje zadania i przy okazji wygląda, jakby się świetnie bawił na planie. Ciekawe epizody mają też Hellen Mirren czy Kevin Hart, a także…

…Ryan Reynolds. No właśnie. Zwykle uznałbym to za zaletę, bo przecież wszyscy kochamy człowieka, który dał nam (za drugim razem, ale zawsze!) Deadpoola z prawdziwego zdarzenia. Problem w tym, że po pierwsze Reynolds znów gra tu trochę samego siebie, a po drugie: raczej rozpraszał, niż stanowił część historii. Aż mi się przypomniała moja reakcja na Matta Damona w “Interstellar”. Tam też było zaskakująco, ale niekoniecznie w pozytywnym sensie.

     Efekty specjalne mogłyby być lepsze. Szczególnie na początku filmu. Pościgi wyglądają widowiskowo, ale już na przykład przekombinowany motocykl-transformer Brixtona sprawia wrażenie niskobudżetowego CGI w kilku scenach. Nie psuje to jednak odbioru, a skoro reżyserem jest uznany kaskader – na ekranie możemy podziwiać kilka niesamowitych sekwencji z bijatykami, strzelaninami i wybuchami.

     Aż do znudzenia. Jak na mój gust “Hobbs i Shaw” jest o mniej więcej 20-30 minut za długi. Pod koniec, kiedy widziałem już wszystko i nie dało się “dalej, mocniej, wyżej”, poczułem zwyczajne znużenie. Tym bardziej, że film ma efektowny finał, po którym… akcja przenosi się na A*, żeby znów zbudować trochę sztucznego napięcia i zafundować jeszcze jeden finał. Kompletnie niepotrzebnie. W nowej lokacji robi się już naprawdę głupio, nawet jak na świat “Szybkich i wściekłych”. Spin-off pokazał też, że Statham i The Rock mają potencjał na własną serię i dobrze zrobiłoby im oderwanie się zupełnie od obecnej franczyzy. Tam, gdzie są jakieś nawiązania do filmów z Vin Dieselem albo zaczynają się ckliwe gadki o rodzinie, marzeniach i sile woli – przewracałem oczami tak bardzo, że prawie zobaczyłem swój mózg.

     Przyznam, że do pewnego momentu bawiłem się nieźle i eksperyment z powierzeniem osobnej serii Hobbsowi i Shawowi uważam za udany. Nie obraziłbym się na sequel i chyba czekałbym na taką informację z większym zainteresowaniem niż na dziewiątą (!) odsłonę serii o Dominicu Torreto i jego rodzinie.

* – wirtualne (albo rzeczywiste jak będzie okazja) piwo dla kogoś, kto odgadnie lokację tylko na podstawie jednej litery w recenzji 😉

Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw (Fast & Furious presents: Hobbs & Shaw)
6/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments