Wyobraźcie sobie swoją ulubioną piosenkę z tych w top 100 czy nawet top 10 wszech czasów. “Bohemian Rhapsody”, “Brothers in arms”, “Stairway to heaven” czy inne “Child in time”. Jakiś gość (albo babeczka) wydaje tę piosenkę na nowo. Śpiewa raczej średnio, gra tak sobie, wykonanie jest od biedy poprawne, ale bez jakiejkolwiek próby świeżego podejścia do tematu. Nie ma nowej aranżacji, nowych pomysłów. Po prostu odtwarza to, co znacie, tylko nieporównywalnie gorzej… ALE (zawsze jest jakieś ale!) robi to wszystko, grając na najbardziej wypasionej, najbardziej zaawansowanej technicznie i najładniejszej gitarze, jaką widzieliście.

     Taki właśnie jest nowy “Król Lew”, przy czym “nowy” to mocne nadużycie, bo nowa jest tylko forma animacji. Rysowane panele zastąpiły serwery mające tryliony teraflopów mocy obliczeniowej. Pod względem technicznym na pewno oglądamy właśnie kamień milowy, kolejny wielki krok w stronę generowanego komputerowo foto-realizmu. Za owo dokonanie należą się wielkie brawa całej ekipie odpowiedzialnej za efekt i jestem pewien, że będą w czołówce wszelkich rankingów i plebiscytów za najlepsze efekty specjalne w 2019 roku. Pytanie tylko czy zmiana przyniosła coś dobrego poza pokazem możliwości współczesnych komputerów?

     Nie. Wręcz przeciwnie. Dopiero co obejrzałem oryginał i z tego powodu porównanie wypada po prostu miażdżąco na korzyść tradycyjnej animacji z 1994 roku. Animacja ta bowiem jest, jak wiadomo, luźną interpretacją “Hamleta”, w której zwierzaki zastąpiły ludzi, żeby lepiej dostosować przekaz do młodszych odbiorców. Mimo “zezwierzęcenia” bohaterowie zachowują się jak my. Śpiewają i tańczą, ich pyski przypominają twarze, są pełne ekspresji i emocji wyrażanych w skrajnie ludzki sposób.

     Realistyczna wersja nie ma nic z tych rzeczy. Mimika nie istnieje. Simba ma taką samą minę (wyraz pyska?) podczas zabawy z Nalą, podczas ucieczki przed hienami i kiedy opłakuje Mufasę. Gdyby nie dubbing, nie wiedziałbym, jakie emocje dane sceny mają wyrażać i co jest w głowach bohaterów. Same dialogi też robią krecią robotę, bo z braku ust zwierzęta wyglądają podczas mówienia jakby memłały jakieś żarcie. Wiecie, dać coś do jedzenia psu, nakręcić go telefonem, a potem podłożyć własny głos. Na youtube taki zabieg może być śmieszny w krótkich filmikach. Poważnego filmu się tak nie zrobi. A raczej – nie powinno tak robić. Bo rezultat jest taki, że widz w ogóle nie jest emocjonalnie zaangażowany w historię. Podczas seansu miałem wrażenie, że oglądam jakiś dziwaczny dokument National Geographic z podłożonymi głosami, żeby było ciekawiej… albo śmieszniej i dziwaczniej. Wyszła upiorna karykatura, która zabiła duszę i magię z oryginału.

     Za reżyserię wziął się Jon Favreau, a za scenariusz Jeff Nathanson. Mnie zastanawia: co to w ogóle znaczy? Na oko 80-90% filmu to kropka w kropkę dokładnie to samo, co w obrazie z 1994 roku. Ujęcie po ujęciu, nawet sposób prowadzenia kamery, rozłożenie bohaterów w kadrze, wszystko jest takie samo. Jakim cudem tych dwóch panów ląduje w napisach końcowych jako główni twórcy czegoś, co jest niemal wierną kopią? Trochę jakbym dorysował dwie chmurki do Mony Lisy i podpisał się pod arcydziełem własnym nazwiskiem. Autorzy oryginału powinni być wymienieni w napisach i to nie gdzieś pod koniec, ale standardowo w sekcji reżyseria i scenariusz.

     Nowych scen naliczyłem trzy. Ucieczka Nali z lwiej ziemi, konflikt Sarabi ze Skazą i bardziej rozciągnięta scena powrotu Simby do domu. Każda z wymienionych sekwencji wydaje się być zbędna, nie wnosi do fabuły nic ciekawego, natomiast na pewno dorzuca parę minut do seansu i sprawia, że historia wytraca tempo. Zmarginalizowano natomiast postać Rafikiego i wycięto… jedną z najważniejszych scen w oryginale. Pamiętacie cios kijem w łeb i słynne:

Simba: Ej, coś ty, a to za co?
Rafiki: To nie ma znaczenia. To już przeszłość.
Simba: Ale boli nadal.
Rafiki: Tak, przeszłość często boli. Można od niej uciekać, albo wyciągnąć z niej jakieś wnioski.

     W wersji z 2019 roku uznano ten element za niepotrzebny. Wypowiedź starego i mądrego mandryla barwnolicego jest przecież podsumowaniem morału tej opowieści i punktem przełomowym dla Simby. Czemu więc akurat to wycięto? Dobre pytanie, które – obawiam się – pozostanie bez odpowiedzi.

     Wracając jeszcze do realizmu: nie rozumiem, dlaczego zdecydowano się na taki rozkrok. Z jednej strony brak mimiki i “ludzkiej” ekspresji uniemożliwia widzom odczuwanie empatii w stosunku do zwierzaków i dosłownie niszczy emocjonalne zaangażowanie w opowiadaną historię. Z drugiej strony przemoc na ekranie wygląda dużo poważniej. Przynajmniej dla dzieci, które były przerażone scenami na cmentarzysku słoni. Z kolei widz dorosły dostaje półprodukt. Bardzo poważnie wyglądająca walka, szpony idą w ruch, kły idą w ruch, a nie ma ran. Ani krwi. Oczywiście wynika to z faktu, że Disney musiałby – dodając posokę – mocno podnieść wymagania co do wieku widzów. Więc film udaje realizm, ale tylko do pewnego momentu, co wypada groteskowo.

     Na braku ekspresji ucierpiał też humor. Skoro nie ma mimiki, główny ciężar muszą wziąć na siebie dialogi. A ponieważ te się niemal nie zmieniły, bez odpowiedniego wyrazu pyska większość żartów w ogóle nie “wchodzi”. Realistyczne i groźnie wyglądające hieny, wypowiadające swoje (zabawne poprzednio) kwestie, wypadają upiornie i kompletnie nieśmiesznie. Podobnie Timon i Pumba. Połowa żartów kompletnie traci swój oryginalny wydźwięk, a w zamian dostajemy wyrafinowane poczucie humoru rodem z “Kac-Wawa”. Pierdzenie i bekanie sympatycznego guźca. Boki zrywać…

     Jakby tego było mało, fantazja poniosła też polskich tłumaczy. Albo nie widzieli oryginału, albo ktoś im zapomniał powiedzieć, czym się różnią klasyczne animacje Disneya od produkcji nowej fali dla dzieci i dorosłych, którą zapoczątkował “Shrek”. Dzięki temu mamy takie żenujące wrzutki, jak Skaza zapowiadający “dobrą zmianę” po przejęciu władzy, albo Timon mówiący do Pumby coś w stylu “ty obleśny świniaku”. Wyrafinowane, prawda?

     Piosenki w nowych wersjach też nie porywają. Nie są złe, ale na przykład “Miłość rośnie wokół nas” nie ma startu do oryginału, w wyższych rejestrach miałem wrażenie, że artyści po prostu sobie nie poradzili wokalnie. Mało tego, na ekranie słowa “Miłość rośnie wokół nas w spokojną jasną noc” padają, kiedy obserwujemy naszą parę zakochanych w świetle dnia. W oryginale był “Can you feel the love tonight” więc to nie kwestia przełożenia. Może było szybciej i taniej zrobić to jednak w dzień? Kto by się przejmował takimi detalami, kiedy jest gruba kasa do wzięcia!

     Realizm sprawia też, że utworów nie obrazują już radosne tańce bohaterów. Ewidentnie nawiązująca do mrocznej historii ludzkości scena z dyktatorem Skazą (“Przyjedzie czas”) tutaj jest zupełnie “odtotalitaryzmowana”, czarny charakter coś tam recytuje i skacze z jednej półki skalnej na drugą. Pozostałe piosenki okraszone są od początku do końca tak samo: bohaterowie sobie dreptają, biegną, a potem znów dreptają. I tyle. Pojawia się też bardziej rozszerzona wersja “The lion sleeps tonight”, gdzie maszeruje obok siebie kilka zwierząt, robiąc własną wersję za pomocą zwierzęcego “beatboxa”. Kolejny przykład na to, że twórcy chyba do końca nie wiedzieli, czy pójść w metaforę oryginału czy ultra-realizm. Ostatecznie poszli środkiem i wyszło beznadziejnie. Last but not least: nowa piosenka (w angielskiej wersji śpiewana przez Beyonce) moim zdaniem odstaje od pozostałych wziętych z oryginału i niespecjalnie dobrze wpasowuje się w scenę, w której została użyta. Dużo lepiej brzmi słuchana “na sucho”, bez filmowego kontekstu, ewentualnie w zestawie z niezłym teledyskiem.

     Nie musicie wierzyć mi na słowo. Może jestem zdziadziałym starcem, który narzeka, że “ech, kiedyś to było lepiej!”, ale dla pewności wybrałem się do kina w gronie ekspertów. Takich, do których (w teorii) kierowana jest nowa wersja “Króla Lwa”. Zgodny werdykt był taki, że klasycznie animowana wersja dużo lepsza, a na przykład w scenach z lwicami na ekranie owe grono małoletnich fachowców narzekało na brak rozróżnienia, gdzie jest Nala, gdzie Sarabi, i kto jest kim. Podobnie podczas walki Simba kontra Skaza. Dwa wielkie lwy walczące ze sobą w nocy, przy kiepskim oświetleniu. Nie wiadomo, kto wygrywa, a kto właśnie zbiera cięgi.

Od góry i lewej Simba jest kolejno: wesoły, smutny, zaskoczony, zniesmaczony, przerażony, znudzony, zrezygnowany, podekscytowany.

     Moim zdaniem “Król Lew” a.d. 2019 to bezduszny produkt żerujący na nostalgii do oryginału, który powstał tylko po to, żeby ludziom sprzedać to samo jeszcze raz*. Zaplanowany i dogadany przy excelowym skoroszycie przez smutnych panów w garniturach. Artystycznie nie broni się na żadnym poziomie – poza wspaniałą robotą speców od grafiki i animacji. Póki co – największe kinowe rozczarowanie 2019. Niestety właśnie stuknął miliardzik zielonych (globalnie), więc Disney dalej będzie produkował takie bezduszne “rimejki”.

* – zanim ktoś mi w komentarzach wyskoczy z oczywistościami: tak, wiem, że filmy kręci się i dystrybuuje, żeby zarobić, ale dziwnym trafem w wielu przypadkach idzie też za tym pomysł, oryginalność i artystyczna wizja.

PS Dałem tróję, ale wszystkie trzy punkty idą na konto ekipy odpowiedzialnej za animację komputerową, bo tylko ten element wart jest docenienia.

Król Lew (The Lion King)
3/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments