“O nie, to musical!” – pomyślałem, kiedy po paru minutach aktorzy na ekranie zaczęli tańczyć na ulicy, a młodziutki Elton John śpiewał jedną ze swoich piosenek. Nie przepadam za tym gatunkiem, a sporo sobie obiecywałem po “Rocketmanie”. Zaskoczenie minęło, strach wyparował, bo – owszem – momentami to jest musical, ale tak ładnie skrojony i uszyty, że grzechem byłoby narzekać. Forma zmienia się w miarę rozwijania historii i nie nazwałbym produkcji typową biografią. To raczej miks musicalu, dramatu, (auto?)biografii i fantazji. Bardzo dobry miks.

     Dexter Fletcher zupełnym przypadkiem wyreżyserował niedawno film o legendarnej grupie muzycznej. “Bohemian Rhapsody” – taki był tytuł, kojarzycie? Mieliśmy z redaktorem Pquelimem skrajnie różne opinie na temat produkcji. Różnica między biografią Queen a tą Eltona Johna jest zasadnicza. Po pierwsze Fletcher w poprzednim projekcie był strażakiem, został wezwany na zmontowanie i trochę dokrętek, żeby tylko uratować to, co jest, i jakoś wypuścić do kin. Wyszło jak wyszło. “Rocketman” jest jego autorskim projektem, w który był zaangażowany od początku do końca. Powiem tyle: chciałbym obejrzeć biografię Mercury’ego w 100% zrobioną przez Fletchera. Poza tym, z uwagi na powyższe, w tekście może znaleźć się wiele porównań obu obrazów, więc jeśli kochasz ekranową bohemską rapsodię i nie znosisz krytyki pod jej adresem – na twoim miejscu w tym momencie przestałbym czytać.

     Już na bardzo ogólnym poziomie filmy różni wszystko. Nawet punkt wyjścia. “Bohemian Rhapsody” powstało, żeby zaspokoić próżność Briana Maya i wystawić mu laurkę, plus zgarnąć kupę kasy (udało się, niestety) od ludzi, którzy lubią ponadczasowe hity Queen. Dlatego jedyne warte uwagi momenty odtwarzają najlepsze występy. Wszystko pomiędzy to dopisana na siłę miałka fabuła rodem z sitcomu.

     W przypadku Eltona Johna jest odwrotnie. Fletcher pokochał życiorys gwiazdy, postanowił go pokazać ludziom i przy okazji okrasić piosenkami. Ba, na upartego można by zmienić dane głównego bohatera i wyszedłby z tego naprawdę dobry film o poszukiwaniu miłości, akceptacji, o odrzuceniu, upadku, ale i o mocy przyjaźni. To opowieść o małym Reggie’em Dwightcie, który stał się Eltonem Johnem i ubrał pstrokate piórka, żeby ukryć przed innymi i samym sobą małego grubaska wiecznie spragnionego miłości.

     Fabuła nie obejmuje całego dotychczasowego życia artysty. Skupiono się na jego dzieciństwie, poznaniu najlepszego (po dziś dzień) przyjaciela i autora tekstów Berniego Taupina, dochodzeniu do sławy, pierwszych uniesieniach, a potem o kokainowo-alkoholowej drodze na dno. Całość spięta jest ładną klamrą narracyjną: Elton wpada z hukiem na spotkanie w stylu terapii grupowej AA i zaczyna snuć opowieść o swoim życiu, próbując odpowiedzieć na pytanie, jak tam trafił. Nie będę ukrywał, ostatnie sceny w tym pomieszczeniu wycisnęły mi oczy jak dobrze nasączoną gąbkę. Nawet wspomniana klamra narracyjna ma nieźle wymyśloną symbolikę: Elton wpada na sesję ubrany w kolorowe stroje, czapki i okulary, a w miarę jak snuje swoją historię, ściąga z siebie te wszystkie gadżety i coraz mniej w nim gwiazdy, a coraz więcej Reggie’ego Dwighta.

     Wszystko działa świetnie za sprawą Tarona Egertona. Jeśli Rami Malek za przyzwoity występ (zepsuty kiepską reżyserią, momentami wyglądający na niezamierzoną parodię) w “Bohemian Rhapsody” dostał Oscara, Egerton zasługuje na beatyfikację, albo wręcz kanonizację. Bo sam Oscar byłby policzkiem. Już pomijam nawet fakt, że sam zaśpiewał (!!!) wszystkie piosenki, a nie ruszał ustami do playbacku (halo panie Malek!). Taron zagrał Eltona koncertowo. Jest w tej kreacji tyle pasji, energii, emocji, ale też wstydu, agresji i poczucia odrzucenia, że to aż niewiarygodne. Sceny, kiedy patrzy w lustro – a jest ich sporo – i konfrontuje się sam ze sobą, ze swoimi lękami, traumami, z nienawiścią do samego siebie, najzwyczajniej w świecie wgniatają w fotel. Najważniejszą zaletą jest jednak… nieimitowanie Eltona Johna. Egerton nie wygląda identycznie, nie próbuje naśladować wszystkich tików czy odruchów Johna, tworzy dzięki temu postać wystarczająco podobną do oryginału, ale jednocześnie na swój sposób “własną”. Bez wrażenia, że to usilna próba skopiowania kogoś. Nie potrafię ładnie i dość treściwie opisać, jak bardzo podobała mi się gra aktorska Egertona. Do tej pory znam go głównie z serii “Kingsman”, gdzie wypada w porządku, ale nie popisuje się zbyt szerokim wachlarzem umiejętności. A tutaj, kiedy trzeba, jest niesamowicie energetyczny, innym razem popada w kokainowy obłęd, wreszcie potrafi bez słów oddać taki żal i smutek, że widz ma ochotę wyć razem z nim. I wyje. Jedyny (zupełnie z czapy) problem z wyglądem Johna w filmie miałem taki, że cały czas przypominał mi kogoś innego. Po seansie okazało się, że chodziło o Stephena Hyde’a z “Różowych lat 70.” (dzięki Mona!).

     Żeby nie zrobić z tego jednoosobowej laurki dla głównej roli, nadmienię, że Jamie Bell jako Bernie, wieloletni przyjaciel Eltona, też zagrał znakomicie. Panowie mają między sobą tyle pozytywnych emocji i chemii, że nie zdziwiłbym się, gdyby wyszło, że na planie zaprzyjaźnili się na serio, jak para, którą portretują. Richard Madden (aka Robb Stark*) jako bezlitosny producent muzyczny i pierwszy kochanek gwiazdy – John Reid – wypadł dobrze, ale tutaj mam problem ze scenariuszem i/lub reżyserią. Postać Reida jest tak bardzo przerysowana, że momentami brakowało tylko demonicznego śmiechu, podkręcania wąsa i snucia mrocznych planów w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Momentami bardziej przypominał złoczyńcę z bajek niż człowieka z krwi i kości.

     Między (Johnem) Reidem i (Eltonem) Johnem dochodzi też do bardzo namiętnej sceny erotycznej, takiej w kinie jeszcze nie widziałem i muszę przyznać, że Fletcher pokazał to w sposób odważny, ale nad wyraz subtelny. Na pewno ludzie będą mieli z tym problem, bo to nie jest standardowy widok. Sam przed seansem wiedząc, że taka scena będzie, miałbym obawy. Natomiast taka, a nie inna realizacja i wyczucie reżysera (i całej ekipy) sprawiły, że od ekranu bije namiętność i pożądanie.

     “Rocketman” pokazuje też dość dobitnie, jak często za uwielbianym, uśmiechniętym artystą stoi wielki cień złożony z cierpienia, autodestrukcji, nieszczęścia i samotności, pomimo wszystkich ludzi wokoło. Czasem z tego powodu film dryfuje odrobinę w stronę dość banalnych dialogów czy zbyt przerysowanych scen, ale nie robi tego bez przerwy. Mimo, że w odróżnieniu od “Bohemian Rhapsody“, Fletcher nie ucieka tu od problemów Eltona Johna (sam bohater mówi niemal od razu o uzależnieniu od alkoholu, seksu, narkotyków i leków), to jednak mam wrażenie, że nadal ta wizja jest odrobinę zbyt ugrzeczniona. Jest jeszcze trochę miejsca, gdzie historia mogła zostać pokazana mocniej i bardziej kontrowersyjnie.

     Osobny akapit należy się ludziom odpowiedzialnym za kostiumy i charakteryzację. Do sezonu oscarowego daleko, ale moim zdaniem ci pierwsi mają statuetkę w kieszeni. Główny bohater jest znany ze swoich fanaberii, z zamiłowania do dziwacznych strojów i jeszcze dziwaczniejszych okularów, i na ekranie oddano jego styl w stu procentach. Znów – nie wszystko jest takie same, jak było w rzeczywistości, ale wystarczająco bliskie i równie zwariowane. Królestwo kiczu, kolorów i cekinów jak żywe.

     Elton John był producentem wykonawczym filmu tak samo jak Brian May, ale podobno powiedział, że nie zamierza ingerować w pracę ekipy, bo się na tym nie zna. Niczego więc (raczej) nie koloryzował, nie ugrzecznił i nie wygładzał. A to się ceni, bo przypuszczam, że oglądanie kilku scen mogło być dla niego naprawdę trudnym doświadczeniem. “Rocketmanowi” wyszło to jednak na zdrowie i z całego serca polecam seans, jeśli macie jeszcze w pobliżu kino, które ma film nadal w swoim repertuarze. Sam na pewno obejrzę jeszcze raz, prawdopodobnie kiedy wyjdzie już na jakimś streamingu czy fizycznych nośnikach. W porównaniu z “Bohemian Rhapsody” to jest różnica kilku klas, a film o Queen wydaje się być zrobionym naprędce projektem grupki zapalonych licealistów. Szkoda tym bardziej, że “Rocketman” z powodu mniejszej popularności piosenek Johna zarobił nieporównywalnie mniej niż bohemska rapsodia, mimo bycia obrazem nieporównywalnie lepszym. Jak widać, nie zawsze prawdziwa sztuka broni się sama, przynajmniej finansowo.

* – ciekawostka, w “Bohemian Rhapsody” tego samego Johna Reida grał… Aidan Gillen, czyli Littlefinger z “Gry o tron”

Rocketman
8/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments