Uwierzylibyście w film o Transformersach, który ma fabułę? Który potrafi zainteresować, może nawet wzruszyć? Który stawia na pierwszym miejscu swoich ludzkich bohaterów i ich dramaty, a nie bezrozumną naparzankę między metalowymi gigantami? Ja bym nie uwierzył. Ba, nie wierzyłem, póki – jak pewien znany Tomasz – nie zobaczyłem. Teraz już mogę śmiało rzec: zobaczyłem, uwierzyłem, a teraz się z wami podzielę.

     Zaczyna się – chyba dla zmyłki – typowo. Wielkie roboty, wielka bitwa na Cybertronie, wielkie wybuchy i ostatecznie tytułowy bohater trafia na ziemię, przy okazji tracąc swój syntezator mowy i pamięć (żaden spoiler, to wszystko wiadomo z pięciu poprzednich odsłon). Kiedy zacząłem się wahać, czy naprawdę chcę stracić kolejne kilkadziesiąt minut życia, stało się coś nieoczekiwanego. Transformersy zniknęły, a na ekranie pojawili się żywi ludzie. Mało tego, następne 20-30 minut spędzamy tylko z nimi! W zasadzie z nią, bo osiemnastoletnia Charlie (Hailee Steinfeld) jest naszą nową protagonistką. Zbuntowana, zaradna, zakochana w samochodach, wciąż próbuje ukończyć remont pewnego kabrioletu, który zaczęła jeszcze ze swoim ojcem. Tato zmarł, auto zostało, a nastolatka traktuje je jako ostatnie niefizyczne połączenie z ukochanym rodzicem. Potem jest już klasycznie: Charlie spotyka Bumblebee, jest strach, niechęć, przełamywanie lodów, przyjaźń i obowiązkowe ratowanie świata. Nie zabraknie standardowych postaci drugiego planu: zakochanego w dziewczynie sąsiada imieniem Memo (Jorge Lendeborg Jr.) i nieufnego twardziela – agenta Burnsa (John Cena) – pałającego (niesłuszną) rządzą zemsty na tytułowym bohaterze.

     Cudownie jest obejrzeć film o Autobotach i Deceptikonach niebędący efektem twórczości Michaela Baya. Zadziwiające jak inaczej postrzega się Transformers, kiedy dochodzą bohaterowie, którym chce się kibicować. Charlie jest świetnie napisaną postacią. Wiadomo kim jest, jak się czuje, dlaczego się tak czuje, skąd czerpie siłę i co ją napędza. Travis Knight siedzący za reżyserskimi sterami nie śpieszy się (jak poprzednik) do rozwałki i wybuchów, nie atakuje nas z każdej strony światłami, ogniem i szczękiem metalu. Daje nam czas na poznanie bohaterki, na polubienie jej. Na zrozumienie jej nietypowej więzi z zagubionym na ziemi wielkim, żółtym blaszakiem bez wspomnień. Nie jest to wielkie zaskoczenie, bo pan Knight z jednej strony reżyseruje dopiero drugi pełny metraż, ale z drugiej – pierwszym jego (arcy)dziełem była animacja ocierająca się o doskonałość (recenzja pod klikiem). Oczywistym jest, że “Bumblebee” jako prequel i część “robociej” serii rządzi się własnymi prawami, ale czuć tu rękę kogoś, kto chce wzruszać i oddziaływać na emocjach widza, a nie czarować go błyskotkami i CGI. Nawet modele przybyszów z Cybertrona są tu prostsze i przez to walki między nimi bardziej… sam nie wiem… przejrzyste?

     Osadzenie akcji w 1987 powoduje, że kolejny raz możemy sobie rzewnie powspominać własne dzieciństwo (to do was moi rówieśnicy!). Dzięki temu produkcja ma nostalgiczny charakter, nie przesadzono jednak z ilością muzyki/gadżetów czy referencji do czasów minionych, nie ma więc wrażenia przesytu. Jest za to lekkie skojarzenie ze “Stranger things”, co z automatu stanowi komplement. Pojawia się też sporo humoru tu i ówdzie. Od sytuacyjnego, kiedy Bumblebee poznaje ziemskie zwyczaje czy muzykę (doskonały żart z pewnym znanym utworem), przez slapstickowy, aż po naprawdę czarny humor z… rozbryzgiwaniem się. Więcej nie napiszę, ale niektóre sceny są naprawdę mocne jak na ten typ produkcji. W każdym razie nie ma tutaj (halo panie Bay!) żartów z dyndających metalowych kulek czy sikania olejem na czyjąś głowę. Po raz kolejny: to bardzo miła odmiana po tym, co do tej pory było typowe dla serii.

     Aktorzy zagrali na przyzwoitym poziomie, nikt nie ukradł show dla siebie, ale też na nikogo nie mam zamiaru narzekać. Nawet powtarzane ostatnio do znudzenia motywy, takie jak obowiązkowa silna rola żeńska na pierwszym planie, są potraktowane tak, że w ogóle się tego nie zauważa. Charlie to nie jest “Mary Sue” w typie Rey z “Gwiezdnych wojen” czy Carol Denvers z “Cpt. Marvel“. Ma swoje wady, gorsze momenty i czasem po prostu potrzebuje pomocy. Nie ze wszystkim poradzi sobie sama, ale to ani trochę jej nie umniejsza. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej podkreśla jej autentyczność. Stąd duże brawa należą się pani Christine Hodson za solidnie napisany scenariusz.

     Film Knighta zręcznie wpisuje się w znany cykl Baya jako prequel, ale ja na miejscu wytwórni poszedłbym za ciosem i zrobił z “Bumblebee” twardy reset. Takich Transformersów potrzebujemy. O takie “Transformersy” niechodzeniem do kina na “Wiek zagłady” i “Ostatniego rycerza” walczyliśmy! Jednocześnie: niech nikogo nie zmyli chwalebny ton tego tekstu: “Bumblebee” to po prostu solidna, rozrywkowa pozycja, którą warto obejrzeć. Nie ma tu niczego odkrywczego ani wybitnego. Po prostu po tych pięciu (od biedy trzech, bo 1 i 2 jeszcze dało się obejrzeć) potworkach od Baya w końcu dostajemy kompetentnie zrobiony film o Autobotach. Choćby tylko dlatego warto go obejrzeć.

Bumblebee
7/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments