Transformers 4: taaaaaaa…. no fajnie że
Transformers: Wiek zagłady (Transformers: Age of Extinction)
Historia z życia wzięta. Młody chłopiec, około sześciu lat jest fanem RoboCopa. Tego prawdziwego, nie dziadostwa z 2014. Obejrzał jedynkę, dwójkę, a teraz nie może się oderwać od trójki. Nagle pojawia się niesławna scena gdzie Roboglina zakłada skrzydła i lata nad Detroit. Nasz mały bohater patrzy z niedowierzaniem, a po chwili z niesmakiem i zażenowaniem rzuca, bardziej do siebie niż do kogoś, hasło: “taaaaaaa…. no fajnie że”. Zapamiętałem ten obrazek, bo to dowód na to, że istnieje poziom głupoty i absurdu, którego nie łykną nawet takie małe brzdące.
Najnowszy film Michaela Baya to jest modelowy przykład takiego poziomu. To nie jest film, to są dwie godziny i czterdzieści pięć minut ciągłego “taaaaaaa…. no fajnie że”. Nie będę tracił czasu ani klawiatury na wymienianie co w Tranformersach numer cztery jest złe. Można napisać o tym pracę magisterską. To już nawet nie dno. Dno dla tego czegoś jest sufitem. To chyba pierwszy raz, kiedy czuję się po seansie podobnie umęczony, jak po kabanie wszech czasów – Battleship: bitwa o ziemię.
Zanim ktoś mi zarzuci, że to taki typ, taka konwencja, gadam jak stary dziad – nie. Nie zgadzam się. Poprzednie odsłony bywały znośne, a mój wewnętrzny ośmiolatek zakochał się w Pacific Rim. Tylko tam było krótko, intensywnie i wesoło. Tutaj zaś jest żenada, syf i kiła. Wiek zagłady nie pasuje nawet do kategorii “tak zły, że aż dobry”. Najsmutniejszy jednak jest fakt ile film zarobił i ostatnie sceny, które zwiastują kolejną część. Taaaaaa… no fajnie że…