Amerykański James Bond?
Jack Ryan: Teoria chaosu (Jack Ryan: Shadow Recruit)
Jack Ryan to genialny analityk, który jeszcze na studiach, widząc zamach na WTC, idzie za głosem patriotycznego zewu i zaciąga się do armii. Tam zostaje ciężko ranny i nie jest pewne czy wróci do pełni zdrowia. Rząd nadal chce korzystać z jego zdolności i pewien admirał (Kevin Costner) rekrutuje go do CIA. Pod przykrywką sprawnego finansisty na Wall Street, Ryan rozpoczyna poszukiwanie podejrzanych transakcji, które mogą być związane ze światowym terroryzmem. Podczas pracy odkrywa jednak spisek z zupełnie innej beczki.
Odpowiadając na tytułowe pytanie z początku wpisu: nie. Jack to nie James Bond. Nie ma ani takiej charyzmy, ani tego gentlemańskiego czaru, ani gadżetów. Nie zmienia to jednak faktu, że nieźle radzi sobie w walce wręcz, strzelając czy rozpracowując plany wszelkich niemilców dybiących na wolność i bezpieczeństwo USA. Początek filmu bardzo mi się podobał i chyba zwiastował coś poważniejszego niż ostatecznie dostałem.
Zaczęło się bowiem całkiem poważnie i miałem nadzieję na klimat raczej z Polowania na Czerwony Październik. Tu dostałem mniej udana inkarnację Jamesa Bonda, ze scenami akcji ocierającymi się o kicz w stylu najnowszej Szklanej pułapki. Kilka scen to po prostu obraza inteligencji, nawet w kinie tego typu. Nie czuć też stawki, o jaką toczy się gra. Rosjanie chcą dokonać dwóch rzeczy na raz, żeby pogrążyć USA i na pewnym etapie tak się fabuła rozchodzi, że ani jeden ani drugi wątek nie są wystarczająco dobrze pokazane. Wszystko niejako po łebkach. Dodatkowo miałem wrażenie, że w CIA pracuje tylko dwóch agentów. Wspomniany wcześniej admirał i tytułowy bohater.
Chris Pine jako Ryan daje radę. Na pewno wypada lepiej niż Affleck. Szkoda tylko, że scenarzyści poszli po bandzie, a nawet daleko za nią. Mogli zrobić amerykańskiego Bonda, albo coś na kształt nowego Bourne’a. Nie wyszło. Aczkolwiek świadom wszystkich wspomnianych wad, bawiłem się zaskakująco dobrze. Oglądając, chyba łyknąłem konwencję, bo każdy kolejny idiotyzm raczej mnie bawił niż wkurzał. Zdecydowanie da się obejrzeć.