Teoria poprawności wszystkiego
Teoria wszystkiego (The Theory of Everything)
Stephena Hawkinga zna chyba każdy współczesny człowiek. Chociażby ze słyszenia czy migawki w TV. Pomyli się ten, kto założy, że w jego życiu najważniejsze są badania, teorie, wzory, choroba… o nie. Najważniejsza jest miłość. Ble.
Nie będę się znęcał, bo po prawdzie, nie ma nad czym. Wszystko w tym filmie jest do bólu poprawne. Poprawna gra aktorska, poprawny scenariusz, poprawna muzyka, poprawne zdjęcia. Nie ma nic, co wyróżniłoby Teorię wśród innych filmów biograficznych. Do Pięknego umysłu nawet nie porównuję, bo to byłoby nieuczciwe. Genialny umysł, odkrycia, prace naukowe, książki i teorie – to wszystko jest w filmie ledwie odhaczone. Nawet sama choroba i zmagania z nią zostały zepchnięte na dalszy plan. A jak już na coś wpada to przypadkiem, bo się w sweter zaplątał. Najważniejsza jest miłość, żona i jej dramat, bo pokochała i szybko poślubiła człowieka, któremu dawano dwa lata życia. On tymczasem jak na złość żyje długo i wymaga coraz więcej przez swój stan. Rozumiem problem i rozterki, ale zakładałem, że to będzie biografia Hawkinga, a nie jego żony.
Felicity Jones jako Jane Hawking jest, jak wspominałem, poprawna. Trochę za bardzo ckliwa i płacząca. Mogę sobie tylko wyobrażać ile siły i determinacji musiała mieć ta kobieta, a na ekranie tego nie widać. Eddie Redmayne wypadł bardzo dobrze, ale Oscar to chyba jednak pomyłka. Chłop potrafi poskręcać swoje ciało i naprawdę oddał wygląd fizyka na kolejnych etapach choroby, ale… no właśnie. On w tym filmie nie tyle gra co wygląda. Keaton pewnie zjadł z żalu własny kapelusz, bo tak jego popis w Birdmanie, jak i chociażby Jake Gyllenhaal w Nightcrawlerze to zupełnie inny, wyższy poziom.
Miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś ciekawego, czegoś nowego o autorze “Krótkiej historii czasu”, a obejrzałem ckliwy melodramat, o trudnej miłości. Jeśli biografia ma zapaść w pamięci na dłużej, potrzeba czegoś więcej.