Live long and prosper Justinie Lin
Star Trek: W nieznane (Star Trek Beyond)
Nie jestem wielkim fanem nowych Star Treków Abramsa, ale uważam je za niezłe, lekkie kino s-f. Nie jestem też zatwardziałym trekkerem, więc zmiana tonu w porównaniu z pierwowzorami nie bardzo mi przeszkadza. Trzecia odsłona to nowa historia znanej nam załogi, po raz pierwszy pod batutą Justina Lina, a nie J.J. Abramsa. Czy reżyser znany z serii Szybcy i wściekli jest w stanie zrobić dobre film s-f?
W końcu spotykamy Kirka i U.S.S. Enterprise w swoim żywiole znanym z serialu. Przemierzanie kosmosu w poszukiwaniu nowych światów i ras, z którymi można nawiązać kontakt – to jest to, co fani starego ST lubią najbardziej. Oczywiście, byłoby nudno, gdyby nie zdarzyło się coś złego. Enterprise idzie w drzazgi (wiemy o tym nawet ze zwiastunów), a zdekompletowana, rozbita załoga musi po pierwsze odnaleźć siebie nawzajem, a po drugie znaleźć sposób, żeby opuścić niegościnną planetę i powstrzymać lokalnego watażkę przed atakiem na niedaleką stację kosmiczną.
Fabuła to zdecydowanie nie jest najmocniejszy punkt programu i to w sumie główny zarzut. Spodziewałem się trochę więcej, szczególnie, że współautorem scenariusza jest, grający Scotty’ego, Simon Pegg. Drugi większy minus to jedna-dwie sceny akcji gdzie trochę za daleko poszli w efekciarstwo. Niemożliwe manewry ogromnymi statkami czy przydługie wariactwa Kirka na motocyklu to najlepsze przykłady. Niektóre sceny po prostu nie licują z “science” w science-fiction. Dodatkowo film toczy popularna w Hollywood zaraza – “szejki kam”. Tu na szczęście nie ma tego za wiele, ale ile by nie było – mi ten sposób pokazywania dynamicznych scen po prostu przeszkadza.
Wszystko inne zwyczajnie mi się podobało. Rozbicie załogi na małe grupy pozwoliło wyciągnąć maksimum z personalnych interakcji. Scotty z przedstawicielką obcej rasy – Jaylah, Bones ze Spockiem czy Kirk z Chekovem. Doskonałe sceny gdzie bohaterowie razem walczą o przetrwanie, rozprawiają o życiu i śmierci czy planują ucieczkę – wszystko to sprawia, że jeszcze bliżej poznajemy załogę i naprawdę możemy się zaangażować w wydarzenia dziejące się na ekranie. Nie jest to już przedstawienie typu Kirk, Spock i cała reszta. Szczególnie dobrze wypada wspomniana autochtonka – Jaylah. Cieszy mnie bardzo, że jej udział w kolejnych przygodach jest pewny.
Na osobne słowa uznania zasługuje pewna scena w finale filmu. Po pierwsze nieźle łączy w całość trzy nowe Star Treki, po drugie jest uzasadniona fabularnie, po trzecie zrywa, po prostu zrywa beret z głowy. Gdyby ktoś mi opowiedział, że taka i taka scena jest w tym filmie to nie uwierzyłbym, że to może wyglądać sensownie. A tu taki psikus, najlepsza scena w filmie, emocjonalny kop z półobrotu, jest moc!
Nie sposób nie wspomnieć o kilku scenach pięknie i wzruszająco oddających hołd Leonardowi Nimroyowi. Idealny przykład jak wpleść w fabule odejście znanego i kochanego aktora bez popadania w tani sentymentalizm. Jest tez kilka subtelnych nawiązań do klasycznego Star Treka. W porównaniu z nachalnymi odniesieniami z poprzednich dwóch odsłon Justin Lin pokazał, że ma wyczucie. Star Trek Beyond pokazuje paradoksalnie, że Abrams to wyrobnik, rzemieślnik, specjalista od odgrzewania starych kotletów. Potrafi to zrobić z jakim takim wyczuciem, ale nadal to stare, odgrzewane kotlety. Brak oryginalności to ostatnio jego znak rozpoznawczy. Tak było przy rebootach Star Treka, tak było z epizodem siódmym Star Wars. Wszystko to co było podane w podobny sposób, odkurzone, odświeżone, ale żeby czasem nie przesadzić z pójściem w coś nowego, bo się panowie od excelowych arkuszy zdenerwują.
Najnowszy film Justina Lina to przyjemne, letnie kino akcji w kosmosie, kontynuujące styl nowego Star Treka, ale szanujące oryginał. Moim skromnym zdaniem o klasę lepsze niż dwie poprzednie części.