Armia umarłych pikseli i nadziei
Armia umarłych (Army of the Dead)
Nie jestem specem od tematu zombie i czuję się trochę jak nieodpowiednia osoba na niewłaściwym miejscu. Przydałby się jakiś miłośnik gatunku. Osobiście lubię od czasu do czasu obejrzeć “Zombieland” czy inny “Shaun of the dead”, ale horrory z żywymi trupami raczej nie przyprawiają mojego serca o szybsze bicie. Zack Snyder podjął się nakręcenia ni to horroru, ni to filmu akcji i oto mamy od jakiegoś czasu na Netflixie “Armię umarłych”. Jeśli czegoś się dowiedziałem po seansie to na pewno tego, że Snyder nie zmieni mojego podejścia do gatunku zombie.
Tym razem nie jesteśmy świadkami apokalipsy. Zagrożenie udało się w porę wyizolować i tylko Las Vegas z przyległościami padło ofiarą plagi. Podejrzany szef korporacji Bly Tanaka (Hiroyuki Sanada) zatrudnia Scotta Warda (Dave Bautista), żeby ten drugi zebrał ekipę do zadań specjalnych, wpadł między zombiaki i “odzyskał” 200 milionów dolarów ze skarbca pod jednym z kasyn. Mamy więc “Ocean’s Eleven” z dodatkiem żywych trupów i mało interesującym konfliktem rodzinnym w tle. Ward bowiem ma niełatwe relacje ze swoją córką, która opiekuje się uchodźcami z Vegas.
Banalny standard: kompletujemy ekipę, w teorii prosta akcja wpadł-wypadł, która komplikuje się, żeby było interesująco. Film bardzo przypomina… “Aliens” aka “Obcy – decydujące starcie”. “Przypomina” jest eufemizmem, bo kilka scen jest po prostu bezczelnie skopiowanych. Zamiast faceta jest babka, zamiast obcych zombie, ale reszta identyczna. Jedna z podstępnych postaci (żaden spoiler, nie znajdziecie w “Armii umarłych” nawet ćwierć zaskakującego zwrotu akcji) też wygląda jak kalka z “Aliens”. Może w zamyśle miał być to hołd Snydera dla Camerona, ale wyszło raczej jak bezrefleksyjne kopiowanie. Słabo panie Zack.
Jak już krytykuję reżysera, muszę dodać: snyderyzmów ci tutaj dostatek. Film trwa prawie dwie i pół godziny czyli o jakieś 40-50 minut za długo. Kilkanaście zbędnych scen i nudnych dialogów spokojnie mogło wylecieć na etapie montażu i nikt by nie zauważył. Snyder jako współautor scenariusza jak zwykle jest subtelny w przekazie. Konwój wojskowy, od którego zaczyna się problem z zombie ma kryptonim “czterej jeźdźcy”. Bez “apokalipsy”, tego musicie się domyśleć sami, Zack na was liczy! Cały wstęp także wygląda jak znak rozpoznawczy reżysera: kilkanaście pociętych scen, niektóre w “slow motion”, a wszystko okraszone podkładem muzycznym.
Różowe napisy początkowe miały chyba sugerować, że film nie jest zupełnie na serio. Humoru tu jednak jak na lekarstwo, a postać, która miała bawić i przełamywać ciężkie momenty żartami/śmiesznym (Ludwig Dieter, kasiarz austriackiego pochodzenia) zachowaniem wypada raczej żenująco niż zabawnie.
Wspomniana sekwencja początkowa obiecuje więcej niż film dowozi. Podobało mi się na przykład jak egzotyczne tancerki w wersji zombie rzuciły się na swoich “fanów”. Albo uzależnieni od hazardu zostali dopadnięci przez hordę podczas grania na jednorękich bandytach. Niestety, poza początkiem, potencjał lokacji nie został wykorzystany. Pozostała część fabuły mogłaby się rozgrywać w dowolnym innym mieście i nic by się nie zmieniło.
Był jednak moment, który zmroził mi krew i wpatrywałem się w ekran przez jakiś czas osłupiały. Czułem jak serce podjeżdża mi do gardła, włos się jeży na głowie, a ciało opanowuje lodowata furia. Martwe zło w postaci świecącego, a za chwilę dwóch świecących, martwych pikseli. Niedawno kupiony telewizor. No nie, po prostu nie! Ale zaraz. W jednej scenie białe punkt dają po oczach, za chwilę ich nie ma. O, znów są, o, nie ma. Samonaprawiający się sprzęt? Nie! Jedna z kamer miała martwego piksele i najwyraźniej nikt nie zauważył. Albo zauważył i olał…
Dziwne jak na produkcję, w której kilka milionów dolarów wydano na podmianę jednej postaci w post-produkcji. Chris D’Elia był podobno bardzo niegrzecznym chłopcem więc zastąpiono go panią Tig Notaro, która nie jest aktorką. I to widać, ale jej postać przynajmniej zdaje się wiedzieć w jakim filmie gra.
Snyder poza reżyserią i scenariuszem wziął się też za zdjęcia. Efekt jest taki, że kilkukrotnie musiałem się zastanawiać czy to Zack kombinuje z głębią ostrości czy już jestem w wieku gdzie profilaktycznie rok w rok powinienem odwiedzać okulistę. Momentami aż oczy bolą od dziwny i nieostrych ujęć.
Po tej litanii narzekania zastanawiacie się pewnie czy w ogóle warto tracić czas na “Armię umarłych”? Otóż nie… wiem. Nie znam się na tyle, żeby ocenić czy fanom gatunku przypasuje ten tytuł. Poza tym mimo sztampy podobał mi się wątek ojciec-córka, bo i Bautista i Ella Purnell włożyli w ten wątek trochę serca (no i nie wiem czemu, ale miałem wrażenie, że był pisany przez Snydera z osobistej perspektywy). Niezłe były też sceny w skarbcu, podobało mi się, że zombiaki miały swoją hm… kulturę? Prymitywnie zorganizowane społeczeństwo martwiaków? Nie wiem jak to nazwać, ale był to na tyle interesujący element, że zapadł mi w pamięć.
Zack Snyder chciał zrobić swoje “Aliens”, ale wyszło bardziej jak Scottowi “Alien:Covenant”. Zatwardziali fani gatunku i tak pewnie obejrzą, bez patrzenia na moją pisaninę. Wszystkim innym polecam raczej po raz kolejny “Zombieland” lub “Wysyp żywych trupów”, a najlepiej oba!