Piszę swoje teksty tutaj, ale lądują one też na fsgk.pl. Portalu, który założyliśmy wraz z przyjaciółmi z forum Świata Gier Komputerowych, cudownego czasopisma, które kiedyś namiętnie czytałem. Czemu o tym wspominam? Na tymże fsgk.pl Crowley napisał swoją recenzję (KLIK!), a potem ja dorzuciłem swoją polemikę, którą widzicie poniżej. Miłego czytania!

     Byłem niedysponowany z wiadomych powodów kiedy film miał swoją premierę. Dlatego imć Crowley napisał swój tekst sam. W innym wypadku na pewno dostalibyście emocjonujący dwugłos. W końcu nadrobiłem seans i muszę koniecznie się wypowiedzieć dlatego po raz pierwszy w historii fsgk.pl mamy drugą recenzję tego samego tytułu.

     To nie tak, że Crowley się nie zna*. Bardzo szanuję jego opinie i gusta tak kinowe jak i muzyczne. Ma bardzo szeroką wiedzę i pod każdym względem jest ciekawym człowiekiem. Znamy się od lat. I jeśli istnieje między nami jakaś kość niezgody, jest nią “Pacific Rim“, który ja uważam za produkcję genialną i wzorcowego przedstawiciela swojego gatunku. No właśnie, gatunek. Monster movie(s). Crowley (moim skromnym zdaniem) po prostu nie lubi, a na pewno nie czuje, tego rodzaju filmów. Siłą rzeczy ciężko wtedy odróżnić dobre kino od średniego czy złego.

     Jak osoba, która nie lubi ryb ma powiedzieć który z trzech zestawów sushi jest najlepszy? Wyobraźcie sobie Magdalenę Środę, która ma opisać wam ostatni pojedynek Realu z Barceloną, albo ćwierćfinały Ligi Mistrzów. Kobieta od lat podkreśla jak bardzo gardzi piłką nożną, bo dla niej ten sport jest symbolem patriarchatu i testosteronową orgią toksycznej męskości (czy coś w ten deseń, nie śledzę uważnie jej wynurzeń). Albo z innej beczki: Tadeusz Rydzyk recenzujący najnowszy sezon “Lucyfera” na Netflixie. Widzicie to? Ja też nie bardzo…

     Najlepszym papierkiem lakmusowym jest wspomniany “Pacific Rim“. Jeśli podczas kultowej sceny z mieczem masz w głowie “to się kupy nie trzyma, cały ten czas mieli broń i zapomnieli” zamiast “haha, ale czad, a teraz giń przebrzydła maszkaro” wiedz, że taki rodzaj filmu po prostu nie jest dla Ciebie. Nic w tym złego. Niektórzy nie są w stanie oglądać “Szybkich i wściekłych 8“, bo The Rock zawraca nogą torpedę sunącą po lodzie i ja to szanuję.

     W “monster movie” liczą się potwory, pojedynki między nimi, dobra rozpierducha, historia, ludzcy bohaterowie. W tej kolejności. Dlatego problemem “Godzilli” z 2014 roku był brak potworów, w sequelu było ich za dużo, walki były wtórne, a wątek ludzki nędzny. Natomiast “Kong: Wyspa czaszki” cierpiał na totalnie papierowych bohaterów na drugim planie.

     Adam Wingard najwyraźniej widział poprzednie części i wyciągnął wnioski. Dzięki temu wyreżyserował “Godzilla vs. Kong” i jest to najlepszy monster movie od czasów pierwszego “Pacific Rim“. Rzekłem.

     Wszystkiego jest tu tyle ile trzeba i w dokładnie takich proporcjach jak trzeba. Mamy tytułowych bohaterów na pierwszym planie walczących z powodów, które znamy i rozumiemy jako widzowie. Oboje mają swój styl walki, reagują żywiołowo na siebie nawzajem, z ich twarzy (pysków?) można wyczytać emocje i kibicować im w kolejnych starciach. Choreografia i zdjęcia są fantastyczne. Czuć wagę ciosów, otoczenie obracane jest w pył, a ostateczny wynik starcia nie zawsze wydaje się być oczywisty.

     Dodatkowo Kong dostał osobowość. Nie będę zdradzał zbyt wiele, ale jest zdecydowanie kimś więcej w tej opowieści niż tylko jednym z tytanów, pretendentem do prymatu jako alfa. Odbywa podróż, której się nie spodziewałem i która wzbudziła we mnie dodatkową empatię do gigantycznego małpiszona. Co więcej, w zależności od fragmentu mamy tu i sceny charakterystyczny dla solowych filmów z King Kongiem jak i produkcji z Godzillą. Film emanuje klimatem klasyków, ale jednocześnie dumnie stoi na własnych nogach.

     Nawet wątek ludzki mi się podobał. Sztampowy czarny charakter niespecjalnie mnie urzekł, ale już Alexander Skarsgård jako Nathan Lind czy Rebecca Hall jako Ilene Andrews dali z siebie więcej niż oczekiwałbym po produkcji tego typu. Ona opiekuje się Kongiem i ma dla niego wiele empatii, on wygląda jakby chciał wykorzystać zwierzę, ale nie jest taki zły, jak można przypuszczać. Show kradnie jednak debiutantka, Kaylee Hottle. Głuchoniema dziewczynka mająca silny emocjonalny związek (i potrafiąca się komunikować) z przerośniętym naczelnym (nie, nie chodzi o Daela). Rozumieją się bez słów i potrafią zadbać o siebie nawzajem.

     Jedyny minus to część historii opowiadana z perspektywy znanej z poprzednich części Madison Russell (granej przez Millie Bobby Brown czyli Jedenastkę z serialu “Stranger Things“). Wątek niespecjalnie pasuje tonem do reszty filmu i spokojnie mogłoby go nie być wcale.

     “Godzilla vs. Kong” to uczta dla fanów tego specyficznego podgatunku filmowego. Wszystkie elementy wymieszano w odpowiednich proporcjach, a nawet dorzucono kilka niespodziewanych rozwiązań, które dodają produkcji kolorów, emocji i powodują opad szczęki… Obejrzałem z wypiekami na twarzy i na pewno wrócę do tego filmu więcej niż raz. Zdecydowanie polecam!

Godzilla vs. Kong
9/10

Linki

Filmweb, IMDb

* – tak naprawdę to Crowley się nie zna, ale ciiiiiiiiii 😉

Comments

comments