DC powraca w wielkim stylu!
Shazam!
Bardzo lubię, kiedy film na podstawie komiksu traktuje swój pierwowzór trochę przewrotnie. Z szacunkiem, ale unikając bezrefleksyjnego przenoszenia kadrów na ekran jeden do jednego (w tym miejscu – zupełnie bez powodu – pozdrowienia dla Zacka Snydera). Mało tego, czasami najlepsze produkcje – gdyby usunąć z nich motyw superbohaterski – nadal nie tracą na jakości, bo na pierwszym miejscu stawiają bohaterów i ich emocje, a nie radosną rozpierduchę w pelerynach. Taki był na przykład “Logan” i na tej zasadzie bardzo podobnie wypada “Shazam!”. Jeden z lepszych tytułów opartych o komiks, na pewno najlepszy ze stajni DC/WB do tej pory.
Billy Batson nie miał lekko. W wieku 3 lat traci kontakt z ukochaną mamą. Od tej pory krąży między domami dziecka, opieką społeczną i rodzinami zastępczymi, z których notorycznie ucieka. W międzyczasie robi wszystko, żeby odnaleźć swoją rodzicielkę. Kiedy go poznajemy, trafia do zawodowej rodziny zastępczej, pod skrzydła Rosy i Victora, gdzie prócz niego wychowuje się jeszcze pięcioro innych dzieciaków. Między innymi Freddy, niepełnosprawny znawca komiksów, filmów i wszystkiego, co jest związane z superbohaterami. Kiedy Billy trochę przypadkowo posiądzie moc zamieniania się w wielkiego, silnego herosa Shazama, przybrany brat okaże się najlepszym możliwym powiernikiem, przewodnikiem i… managerem?
Mam nadzieję, że ludzie pokochają Shazama, bo zdecydowanie jest za co. Chociażby za poczucie humoru. Billy w swojej magicznej postaci jest kopalnią dowcipów. Facet po trzydziestce, w czerwonym i obcisłym lateksie, z białą peleryną i wielką, świecącą żółtą błyskawicą na klacie? W dodatku zachowujący się tak, jakby miał (niecałe) 15 lat? Takie połączenie pozwala twórcom na pokazanie mnóstwa żartów sytuacyjnych czy zabawnych dialogów. Od wymyślania ksywy czy sztandarowego tekstu dla nowego herosa, przez testowanie jego super mocy, po wykorzystywanie “dorosłej” formy do prób zażywania dorosłych rozrywek/używek. Co ważne, scenarzyści (Henry Gayden, Darren Lemke) nie przesadzili z eksploatowaniem tematu i żeby nie zjadać własnego ogona, zdecydowali się też na obśmianie kilku standardowych schematów kina tego typu. Nie poszli może tak daleko jak twórcy “Deadpoola”, ale parę niezłych gagów wpletli zgrabnie między wiersze.
Najważniejsza jednak jest historia Billy’ego. Poszukiwania matki stanowią dla niego sens życia i nie ma przeszkody, której nie byłby gotów pokonać. Nowa rodzina, nowy dach, nowe rodzeństwo to tylko kolejny przystanek na drodze do mamy. Wątek napisano i wyreżyserowano w bardzo wiarygodny sposób. Przekłada się to na (i tu nie ma ironii, piszę poważnie) pewną kulminacyjną scenę, która pod kątem ładunku emocjonalnego nie ma sobie równych. Ani w innych filmach DC/WB, ani w czymkolwiek od Marvela. Jedynie “Logan” mógłby stawać w szranki w tej kategorii. Nie napiszę dokładniej, nie chcę zdradzać detali, ale w kinie chwyciło mnie za gardło żelazną łapą i nie chciało puścić, dopóki oczy się nie zaszkliły. Tego typu doświadczenie zawsze postawię dwa poziomy wyżej od najlepszych efektów specjalnych czy innych wodotrysków.
Nie byłoby jednak tylu emocji, gdyby nie rewelacyjnie dobrani aktorzy. Asher Angel jako Billy wypada znakomicie, jest wiarygodny, kiedy cierpi, ale też kiedy przyjmuje zawadiacką postawę młodego buntownika. Równie dobrze, a może i lepiej, prezentuje się Jack Dylan Grazer jako Freddy, czyli wspomniany spec od komiksów. Często kradnie dla siebie show i stanowi ciekawą przeciwwagę dla Billy’ego. Pokazuje mu, że nie tylko on miał w życiu pod górkę i że Batson wcale nie ma monopolu na cierpienie. Dorzuciłbym do pochwał jeszcze Zacharego Levi w tytułowej roli. Jako piętnastolatek w dorosłym ciele zachowuje się tak realistycznie, że albo wzbił się na wyżyny umiejętności, albo jest w nim nadal dużo dziecka. Pozostała część ekipy też prezentuje się nieźle. Mark Strong gra typowego antagonistę, a reszta rodzeństwa nie wybija się ani in plus, ani in minus. To mimo wszystko zaleta, bo wiadomo, że z dziecięcymi aktorami bywa cokolwiek różnie.
Efekty specjalne nie odbiegają od obecnych standardów. Tempo wydarzeń na ekranie jest odpowiednie, nie zauważyłem przestojów. Jedyne co mnie zdziwiło: mroczne elementy są naprawdę… mroczne. Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi, ale jest kilka takich scen, które sprawiają, że nie pokazałbym “Shazama!” dzieciakom poniżej 10-12 roku życia. Nie wiem, czy nie przesadzono, bo dramatyczne wydarzenia z życia Billy’ego są wystarczającą kotwicą trzymającą widza w rzeczywistości. Te naprawdę brutalne ujęcia idą za daleko i mogą szokować, bo (moim zdaniem rzecz jasna) nie pasują do reszty tonem.
Finał jest jednak taki, że “Shazam!” okazał się świetnym kinem familijnym, łączącym interesującą historię i absurdalne wątki superbohaterskie. Taki, na którym można się świetnie bawić, zapłakać, a na koniec oddać refleksji, bo twórcy sprytnie przemycili tu wartościowe przesłanie. Po seansie i po obejrzeniu zwiastuna do nowego filmu o Jokerze, bardzo się cieszę, że DC/WB przestało skupiać się na daremnych próbach tworzenia uniwersum bliźniaczego do MCU. Pozytywne efekty widać już teraz. Oby tak dalej!