Clint Eastwood to legenda. Człowiek instytucja. Spełniony po obu stronach kamery. Nagradzany Oscarami. Ma niemal 89 lat i nadal chce mu się kręcić filmy, a dzięki swojej renomie może robić to w bardzo (właściwy sobie) bezkompromisowy sposób: mając gdzieś poprawność polityczną, konwenanse i schematy. Najnowsza produkcja – “Przemytnik” – również nikomu nie zamierza się kłaniać, ale czy widz powinien po seansie kłaniać się Clintowi?

     Earl Stone (Eastwood), leciwy staruszek, wpada w tarapaty finansowe. Farma kwiatów upada (“przez ten okropny internet, grrrr!”), a bohater nie ma specjalnie pomysłu co dalej. Bez większego zastanowienia zostaje więc kierowcą kartelu narkotykowego. Nienotowany, niekarany, o wyglądzie poczciwego dziadzia jest idealnym kandydatem na tę pozycję. Policja przecież nie zatrzyma wysuszonego emeryta bez powodu, co najwyżej, żeby pomóc w czymkolwiek. Jest jeszcze wątek rodzinny: Earl jest sukinsynem. Całe życie poświęcił pracy, wystawom kwiatów i spotkaniom z innymi hodowcami na kwiatowych galach. Nie był na chrzcie córki, na wielu urodzinach, nie był nawet na jej ślubie. O rocznicach nawet nie wspominam. Z jakiegoś powodu wnuczka jednak kocha dziadka i chce go na weselu, w swoim życiu i generalnie w pobliżu…

     Po seansie dostajemy informację mówiącą o tym, że kanwą był artykuł w New York Timesie. Przeczytałem już po seansie i napiszę tylko tyle: Radio Erewań się chowa. Tak naprawdę wspólne są dwie rzeczy: był sobie bardzo stary człowiek i woził narkotyki po USA dla kartelu. Cała reszta to wyobraźnia Nicka Schenka, autora scenariusza. Scenariusza, który moim skromnym zdaniem nie trzyma się kupy. Zachowania bohaterów są oderwane od rzeczywistości i kompletnie nielogiczne. Główny bohater na początku nie wie co wozi, bo przecież jest dziadkiem, ale to, że załadunek odbywa się w asyście typów spod ciemnej gwiazdy uzbrojonych w karabiny, nie wzbudza jego podejrzeń. Kiedy zobaczy ładunek po raz pierwszy, będzie w szoku. Jego motywacja na początku jest jasna – potrzebuje kasy, ale po co to robi nadal? Film bardzo mgliście odpowiada na to pytanie, sugerując zachowanie w stylu Waltera White’a z “Breaking Bad”, ale nie ma tu spójności, bo Stone nie wydaje się lubić nowej fuchy. Kilka razy podkreśla, że to już ostatni raz, po czym znów widzimy go w trasie z następnym transportem bez słowa wyjaśnienia. A to tylko czubek góry lodowej, bo rodzinny wątek to jeszcze większa porażka.

     Nie dowiemy się na przykład, jakim cudem wnuczka tak bardzo kocha (i w ogóle zna) Earla, skoro jej matka i babka nienawidzą go od ponad dekady tak bardzo, że na sam widok odwracają się na pięcie. Nawet przymykając oko na to – późniejsze zachowania, tak byłej żony jak i córki Earla, to festiwal żenady i niekonsekwencji. Eastwood chciał iść w stronę poważnego moralitetu konkludującego, że rodzina jest najważniejsza, a na zbawienie/wybaczenie nigdy nie jest za późno. W jednej-dwóch scenach tak bardzo przesadza z podkreślaniem zaplanowanego przesłania, że robi się niedobrze od nadęcia i beznadziei wyzierającej z dialogów. Niechcący zresztą przesłanie wychodzi dokładnie odwrotne: “za pieniądze kupisz wszystko, miłość i wybaczenie też”. Nie można przekazać takiego morału bez zbudowania realnie wyglądającej i zachowującej się rodziny.

     To nie wszystko, nawet najgroźniejszy psychol z gangu, taki, który lubuje się w zabijaniu i torturach, będzie po stronie tytułowego bohatera, kiedy ten wybierze załatwienie pilnej rodzinnej sprawy ponad biznes kartelu. Bardzo serdecznie z jego strony, szczególnie, że jedyna interakcja do tej pory między nim, a Earlem to wywiezienie do lasu i straszenie egzekucją. Na tym polega największy problem “Przemytnika”. W dobrze napisanej historii morał wynika z poczynań bohaterów. Tutaj jest odwrotnie. Każdy może zachować się w zupełnie nieoczekiwany sposób i bez związku z dotychczasowym budowaniem postaci, o ile tego wymaga przekaz, jaki forsuje Eastwood.

     Generalnie świat przedstawiony przez Clinta w filmie to chyba jakieś odzwierciedlenie jego własnych poglądów na rzeczywistość. Farmę kwiatów zniszczył handel internetowy, główny bohater pyta wprost: “na co komu w ogóle internet”, a młodzi są do bani i niczego nie potrafią. Spotkana przypadkowo po drodze rodzina z dzieckiem złapała kapcia. Earl musi im pomóc, bo co robi ojciec? Tak właśnie, szuka na pustkowiu zasięgu, żeby w google sprawdzić, jak zmienia się koło w samochodzie.

     Warsztatowo film stoi na przyzwoitym poziomie. Eastwood to fachowiec i potrafi tu zbudować napięcie, tam pokazać jakiś pościg, gdzie indziej rzucić celnym żartem, ale to za mało. Kiedy cała konstrukcja opiera się na tak beznadziejnym i niewiarygodnym scenariuszu, nie potrafię cieszyć się innymi aspektami. Cały seans zużywam na poszukiwanie sensu w zachowaniu bohaterów. Tu go nie znalazłem. Znalazłem za to nepotyzm – Eastwood w roli córki zatrudnił własną – Alison Eastwood. Obsada poza Alison powinna robić wrażenie: Cooper, Fishburne, Peña, Garcia, ale żadnych fajerwerków nie uświadczycie. Każdy robi tylko tyle, żeby czasem ktoś nie pomyślał, że mu nie zależało, a Andy Garcia jako szef kartelu wypada tak, że nie wiem, czy miał do końca świadomość w jakim filmie gra.

     Szkoda, mocno się rozczarowałem. Potencjał był, film mógł pozować na nieoficjalny sequel mojego ukochanego “Gran Torino”, a wyszło słabo. Nie potrzebuję, żeby mnie Clint uczył o istocie rodziny językiem pełnych fałszywych nut. Do tego wystarczy mi seria o szybkich i wściekłych.

Przemytnik (The Mule)
5/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments