Disney podbija Chiny, próba druga
Mulan (2020)
Pisałem w niedawnej recenzji “Mulan” z 1998 roku: “Bardzo mnie ciekawi aktorska wersja, bo po raz pierwszy nie wygląda jak przełożenie jeden do jednego animacji na tradycyjny film. Mam nadzieję, że po seansie będę miał same dobre wiadomości”. Sparafrazuję stary dowcip. Jeśli miałbym opisać swoje wrażenia w dwóch słowach, powiedziałbym “jest dobrze”. Jeśli w trzech słowach, powiedziałbym “nie jest dobrze”.
Cieszyło mnie, że wersja z aktorami ma w końcu iść własną drogą, a nie być “rimejkiem” scena po scenie. Jest szansa, że ktoś ma pomysł, ma wizję i chce nakręcić film po swojemu. O słodka naiwności! Korpo-Mickey postanowiło podjąć cyniczną próbę podbicia chińskiego rynku po raz drugi. Dlatego zamiast nowej jakości i ciekawej wizji mamy produkcję zrobioną przez komitet, reżyserka, cztery osoby odpowiedzialne za scenariusz i pewnie co najmniej kilka jako szare eminencje pilnujące interesu.
Dostajemy “Mulan” tak bardzo nijaką, że to aż boli. Przypomina mi się casus “Skywalker. Odrodzenie”. Abrams chciał pogodzić fanów i antyfanów “Last Jedi”, więc dał każdemu po trochę robiąc film-potworek. Reżyserka, Niki Caro, robi dokładnie to samo. Próbuje przypodobać się dalekowschodnim widzom zawierając sporą ilość odniesień do ich kultury, a także dodając elementy rodem z kina wuxia. Jednocześnie opowieść nadal jest prowadzona bardzo “po zachodniemu”. Wychodzi z tego dziwny miszmasz, który nie budzi żadnych emocji.
Fabuła jest bardzo podobna do wersji animowanej, a wszystkie wprowadzone zmiany są niestety na gorsze. Tytułowa bohaterka tym razem nie musi sprytem i ciężką pracą dojść do momentu, w którym udowodni swoją wartość na polu bitwy jako żołnierz sprawniejszy niż niejeden facet. Nic z tego. Mulan ma w sobie pierwiastek chi (energia życiowa, coś jak moc w “Gwiezdnych Wojnach”) i już wieku 8 czy 9 lat ma umiejętności na poziomie Neo z finałowych sekwencji Matrixa. Cała fabuła kręci się wokół tego, kiedy w końcu ujawni swoje moce. Wiadomo, że to nastąpi, a dokonuje się, bo… jeden z czarnych charakterów ją do tego zachęca.
Słynna i bardzo mocna scena z animacji, kiedy Mulan ścina włosy, przebiera się w zbroję, dokonuje najtrudniejszego wyboru, tutaj wygląda tak: bierze miecz, cięcie, jest w zbroi, cięcie. Pojechała. Plus widzimy potem grzebyk na szafce nocnej, w miejscu listu poborowego, ale przecież trzeba znać animację, żeby zrozumieć, że to symbol. Zero ciężaru emocjonalnego, trudno dojrzeć jakiekolwiek emocje i wagę wyboru, którego dokonuje.
Nowa “Mulan” bardziej przypomina filmy Marvela ubrane w azjatyckie ciuszki dla niepoznaki niż faktyczną próbę zrozumienia kina z tamtych rejonów. Kilka elementów z nurtu wuxia wydaje się być wstawione na siłę. Zresztą bohaterowie klasyków gatunku przechodzili jakąś drogę. Mulan jest świetna od początku. Nie wiem, po co jest cała historia, mogła spokojnie wyjść sama naprzeciw armii barbarzyńców i uratować Chiny. Pod jej wpływem i twardy generał i główny czarny charakter zmieniają swoje poglądy na świat o 180 stopni dosłownie po zamienieniu trzech zdań z bohaterką.
Twórcy celowali w poważne tony i realizm. Film w stanach jest dostępny od lat trzynastu jako jeden z niewielu od Disneya. A jak to wygląda w praktyce? Mamy brutalne, ale bezkrwawe bitwy. Momentami niezłe i efekciarskie, a momentami fatalnie zmontowane, dynamicznymi cięciami, w których widać niewiele, ale można dostać epilepsji. Generalnie całość nakręcono bardzo nowocześnie i jest w tym pewien dysonans. Aż mi się przypomniała fatalna, “unowocześniona” wersja “Trzech Muszkieterów” z Milą Jovovich z 2011 roku.
Nie chcę wymagać bitewnego realizmu, bo to przecież film kierowany do młodszej widowni. Są jednak pewne granice. Sposób, w jaki Mulan wywołuje lawinę w tej wersji, albo scena, kiedy pewnych jeźdźców ma pogonić “lewa flanka”… Umówmy się, że krytykowane tu często manewry wojskowe z “Gry o tron” były przy tym przemyślaną strategią doświadczonego dowódcy. Czasem też efekty specjalne rażą swoją sztucznością. Do tego wszyscy mówią po angielsku, więc realizm jest bardzo naciągany.
Najgorsze jednak, że film jest niemal zupełnie pozbawiony humoru. Traktuje siebie i swoich bohaterów śmiertelnie poważnie. Tak poważnie, że momentami aż groteskowo. Nie wiadomo, czy jeszcze oglądamy film na serio, czy to już niezamierzony pastisz. Mogło to być tylko moje odczucie, ale wyniki finansowe po premierze w Chinach pokazują, że niekoniecznie. Przynajmniej premierowy weekend wypadł grubo poniżej oczekiwań.
Na pewno pochwalę stroje, murowana nominacja do Oscara w tej kategorii. Różnorodne i pięknie skrojone. Dzięki temu osady czy pałac cesarza wydają się tętnić życiem, pokazując bogactwo epoki. Duży plus dla reżyserki także za umiejętne operowanie kolorami na ekranie. Niektóre sceny zapierają dech w piersiach właśnie kolorystyką, która zmienia się w zależności od tego, co dzieje się na ekranie. Nie jest to poziom “Hero”, ale bardzo blisko.
Obsada nie powala. Donnie Yen jako Komandor Tung jest świetny i zdecydowanie wybija się ponad resztę. Główna bohaterka jest drewniana, nijaka i posiada emocjonalny wachlarz w postaci 2 min: groźna i niby-smutna. Yifei Liu kompletnie mnie nie przekonała tą kreacją. Jakby tego było mało, aktorka wyraziła aprobatę dla brutalnego pacyfikowania protestów w Hongkongu (“Popieram policję w Hongkongu. Możecie mnie teraz wszyscy atakować. Co za wstyd dla Hongkongu”), czym nie zdobyła sobie dodatkowej przychylności, szczególnie na zachodzie.
Mógłbym tu skończyć, ale to jeszcze nie wszystko. Okazało się, że część scen nakręcono w Chinach. Dokładniej w prowincji Sinciang (Xinjiang). “Jak wiemy, Chiny stworzyły z tego regionu autonomicznego wielki obóz internowania. Znajdują się tam obozy koncentracyjne, w których więzi się Ujgurów oraz inne muzułmańskie mniejszości, które zamieszkują Chińską Republikę Ludową. Jest to aż milion prześladowanych i okrutnie traktowanych ludzi. Według ekspertów również tam – w ramach kampanii ograniczającej przyrost naturalny – kobiety poddawane są przymusowej sterylizacji. Eksperci określają działania Chin jako kulturowe ludobójstwo“. (źródło: naekranie.pl)
Korporacja Myszki Miki nawet się z tym nie kryje, w napisach końcowych znalazły się specjalne podziękowania dla władz prowincji Xinjiang. Pamiętajcie o tym za każdym razem jak będziecie czytać o tym, jak to Disney wspiera równouprawnienie, środowiska LGBT, różnorodność w miejscu pracy i inne takie. Wspierają, dopóki się to opłaca wizerunkowo i finansowo. Tam, gdzie nie trzeba się tym przejmować, można spokojnie kręcić film w pobliżu obozów koncentracyjnych, dopóki kasa się zgadza.
Ostatecznie “Mulan” uważam za film lekko poniżej średniej. Próbuje zadowolić wszystkich i przez to nie zadowala nikogo. Ani fanów animacji, ani swojej docelowej publiki w Państwie Środka. Przy okazji wyszedł skrajny cynizm i hipokryzja Disneya. Zmiana w stosunku do animacji nie miała w zamiarze opowiedzieć historii na nowo czy inaczej. Chodziło wyłącznie o sztuczne dopasowanie produktu finalnego do jak największego grona widzów*. Nawet kosztem strat wizerunkowych i podpisywania umowy z samym diabłem. Nie polecam. Jeśli chcecie inspirującej opowieści – wróćcie ponownie do animowanej wersji, jeśli zaś chcecie poznać kino wuxia, sięgnijcie po “Dom latających sztyletów”, “Hero” lub “Przyczajony tygrys, ukryty smok”. Każda z tych pozycji jest nieporównywalnie lepsza niż film Niki Caro.
* – wiem, że większość produkcji komercyjnych chce maksymalizować grono odbiorców, to truizm, ale często jest oprócz tego jakaś wizja artystyczna, jakiś pomysł, cokolwiek, tutaj widzę tylko żądzę pieniądza.