Dzień świstaka spotyka żołnierzy kosmosu
Poniedziałek wieczór to naprawdę dobry czas na kino. Mało ludzi, wszyscy idą na film. Cisza, spokój i pełne skupienie na seansie. To lubię. Lubię także Toma Cruise’a choćby za niezłego Obliviona. Nie spodziewałem się wiele, a dostałem całkiem niezły kawałek kina s-f.
Na skraju jutra to kolejna produkcja pokazująca, wcale nie tak daleką, przyszłość. Na ziemię spada kilka komet, które niosą ze sobą inwazję obcej formy życia – mimików. Nawiasem mówiąc – zaskakujące, że tym razem kontynentem, który oberwał pierwszy jest Europa. Ludzie generalnie dostają w kość i muszą uciekać. Zjednoczone ziemskie siły decydują się na ostatni wielki kontratak, który żywcem wyjęto z drugiej wojny światowej: wszystkie siły rzucone są na wybrzeża Normandii. W środek tej bitwy, wbrew swej woli trafia major Cage (Cruise). Gość od PRu w armii, tchórz, cwaniak i konformista. Oczywiście takie cechy charakteru czynią go mięsem armatnim i faktycznie – bitwa kończy się dla niego szybko ale…
…przypadkiem przejmuje od kosmity pewną moc. Tu zaczyna się zabawa. Film to idealne skrzyżowanie Żołnierzy kosmosu Verhoevena i Dnia świstaka z Murrayem. Cage po każdej śmierci przeżywa dzień inwazji od nowa. Normalnie takie zabiegi często mnie irytują, bo ciężko zrobić to tak, żeby co chwilę nie pojawiały się nielogiczności i niespójności. Edge of tomorrow ktoś bardzo dobrze przemyślał i praktycznie nie miałem żadnych ‘ale’. Akcja zapętla się bez przerwy ale za każdym razem coś się zmienia i jest bardzo ciekawie. Do tego mamy masę akcji, efektownych scen batalistycznych i bardzo dużo strzelania, wybuchów i zaciętych walk. W tym przypadku jedyną wadą jest praca kamery. Ćwierć sekundowe ujęcia są dynamiczne ale ja mam od tego epilepsję gałek ocznych i nikt mnie nie przekona, że to ma sens. Ciut dłuższe ujęcia nadal robią wrażenie, a przynajmniej widać co się dzieje.
Kolejną zaletą jest humor. Masa scen nawiązuje mniej lub bardziej do Dnia świstaka i robi to w sposób mistrzowski. Kilka razy autentycznie wszyscy na sali wybuchnęli głośnym śmiechem. Żarty sytuacyjne i te w dialogach są idealnie wpasowane, nie kontrastują z powagą samej historii i wojny, są naprawdę dobrze wplecione w poszczególne sceny. Nie pamiętam kiedy ostatnio raz widziałem tyle zabawnych scen w nie-komedii. Rewelacja!
Tom Cruise pozamiatał. Stworzył krwistą i autentyczną postać bardzo daleką od amerykańskiego twardziela, jakiego się spodziewałem. Na plus zaliczam też chemię jaka pojawia się między jego postacią a Full Metal Bitch. Żołnierką, która wcześniej przeżyła to samo co major Cage i wie jak mu pomóc. Wiele scen między nimi obyłoby się bez dialogów. Wystarczyłyby gesty i spojrzenia. Niekoniecznie te maślane. Jedna rzecz, która mi trochę przeszkadzała to śliczna i niewinna buźka pani (panny?) Blunt. Mocno kontrastowała z twardzielką, którą grała. Groteskowo patrzy się na te niebieskie oczka i delikatne lico dziewczyny, którą zwą, tłumacząc luźno, Stalową suką.
Kolejny wielki plus to coś, na co rzadko zwracam uwagę. Tzn. zazwyczaj po prostu jest i nie przeszkadza: mowa o oprawie audio. Realizacja dźwięku jest genialna. Odgłosy bitew, strzałów, wybuchów. Pracujące silniki, dźwięki wydawane przez kosmitów i ludzi zamkniętych w bojowych egzoszkieletach. Do tego fantastycznie dobrana muzyka. Wszystko to tworzy świetną oprawę dla filmu i momentami rzuca na kolana.
Jedyne co mocno mi popsuło seans to końcówka. Rozdwojona jak w Source code. Gdyby po pierwszym zakończeniu poleciały napisy – byłbym zachwycony. Niestety doszedł krótki epilog, który nie dość, że trąci tandetą to jeszcze bardzo ciężko go zrozumieć nie zaprzeczając całej logice filmu. Co do spójności jeszcze – pewnie na siłę można by się do paru spraw przyczepić (np. dlaczego jeden z żołnierzy walczy… mieczem rodem z anime – pewnie hołd dla papierowego oryginału). Byłoby to jednak czepianie się na siłę. Drobnostki, które zupełnie nie wpłynęły na mój komfort oglądania.
Rzucam samymi superlatywami i miałem dać dziewiątkę… ale nie dam. Sam nie wiem czemu ale czegoś zabrakło. Chyba to drugie zakończenie tak mnie ubodło i nie jestem w stanie dać więcej. To jednak nie zmienia faktu, że po niezłym Oblivionie Cruise znów zagrał w świetnym kinie s-f. Zdecydowanie polecam.