Dzień dobry. Macie chwilę? Chciałem wam opowiedzieć o takiej drobnej produkcji, którą ostatnio obejrzałem w kinie. “Jojo Rabbit” się zwie. Szedłem na seans jak na zwariowaną komedię, a wyszedłem odmieniony. Po opuszczeniu sali nie wiedziałem jak się nazywam, nie wiedziałem co się dzieje, ale czułem, że przed chwilą przeżyłem coś ważnego. No i dowiedziałem się jednej rzeczy: Taika Waititi – jeden z moich ulubionych reżyserów – jest (pardon my French) pieprzonym geniuszem.

     Lata czterdzieste, Trzecia Rzesza. Dziesięcioletni Jojo, od dziecka indoktrynowany przez aparat państwowy, chce być porządnym nazistą. Z jednej strony by nie odstawać od rówieśników z zapałem oddających się ćwiczeniom i przygotowaniom do służby wojskowej. Z drugiej, nie chce zawieść swojego najlepszego przyjaciela, którym jest… wyimaginowany Adolf Hitler. Sprawy miały się całkiem nieźle dopóki nie okazało się, że Rosie – mama Jojo – ukrywa w domu Elsę, nastoletnią Żydówkę. Dla kandydata na wzorowego obywatela Rzeszy sytuacja staje się nie do przyjęcia.

     “Jojo Rabbit” jest przezabawną komedią. Pełno tu absurdalnego humoru. Gdybym miał porównać, powiedziałbym, że klimat jest mieszanką “Allo Allo” i “Monty Pythona”. Mnóstwo żartów jest tak suchych, że od samego oglądania błony śluzowe powinny kurczyć się w trwodze. Nie robią tego, przynajmniej te w okolicy oczu, bo śmiałem się na seansie do łez. Niektóre sceny po prostu rozbrajają swoją absurdalnością i nagromadzeniem gagów. I chyba wszystkie trafiają. Nie kojarzę nawet jednego momentu, w którym humor wydawał się przesadzony, nietrafiony albo dołożony na siłę. Niezależnie czy chodzi o dialog, żart sytuacyjny czy wręcz czysty slapstick rodem z Charliego Chaplina.

     Zwiastun jest złożony niemal w całości z zabawnych scen, ale podczas seansu okazuje się, że to tylko pół prawdy. Czego Waititi i dział marketingu nie zdradzają widzom w reklamach? Ano faktu, że “Jojo Rabbit” nie jest wyłącznie komedią, bo – w wersji minimum (o tym za chwilę) – jest też bardzo poważnym dramatem o wojnie. O tym, co się dzieje daleko od frontowej zawieruchy. O społeczeństwie pogrążonym w propagandowej hipnozie i kłamstwie o rychłym zwycięstwie. O tym jak trudno zachować rozsądek i człowieczeństwo jednostkom niezmanipulowanym, myślącym niezależnie od nakazów reżimu. Dlatego śmiać się można do rozpuku, ale kiedy reżyser uznaje, że wystarczy humoru… Ojej… Sprowadza nas na ziemię w taki sposób, że ciężko się pozbierać.

     To nie “M.A.S.H.” czy “Paragraf 22” gdzie humor był najważniejszym elementem pokazującym absurdy wojny. “Jojo Rabbit” bardziej kojarzy mi się z “Życie jest piękne” Roberto Begninniego, ale różnica jest zasadnicza. Film Waititiego jest moim zdaniem o wiele zabawniejszy, a tam gdzie bywa dramatyczny… Nie oszczędza widza ani trochę. Nie będzie szokującej sceny w finale jak u Begniniego. Co jakiś czas, po serii żartów i pchnięciu historii do przodu dostajemy – my widzowie – kopa w brzuch, poprawka piąchą w zęby i na koniec metalową pałką w potylicę. Kiedy już przypomina nam najmroczniejsze elementy ówczesnej rzeczywistości – Waititi nie ma litości. Dlatego napiszę bez wstydu: “Jojo Rabbit” podczas niecałych dwóch godzin wycisnął moje oczy jak dwie soczyste cytryny. Płakałem ze śmiechu, płakałem razem z bohaterami. Przez to, że jest tak zabawnie, sprowadzanie nas na ziemię boli mocniej. Terapia szokowa w pełnej krasie.

     Chwalę reżysera, ale nie byłoby sukcesu gdyby nie fantastyczny dobór aktorów. Roman Griffin Davis w roli tytułowej jest wybitny. Dawno nie widziałem dziecięcego aktora, który zaczarowałby od pierwszych scen i zostawił mnie w całkowitym, bezkrytycznym zachwycie. Mamę Jojo zagrała Scarlett Johansson i nie mogę wyjść z podziwu za jej pracę w 2019 roku. Być na popkulturowym topie jako Czarna Wdowa w MCU i jednocześnie zgarnąć dwie nominacje do Oscara za fantastyczne występy w “Historii małżeńskiej” i omawianym “Jojo Rabbit”? Czapki z głów. Jedną z nominacji powinna zamienić na wygraną. Gdybym miał wybierać – statuetkę dostałaby za rolę Rosie. Nie mam tu tyle miejsca dla każdego członka obsady, ale ciężko nie wymienić… wszystkich. Naprawdę. Bo Thomasin McKenzie jako Żydówka Elsa jest fantastyczna i bardzo autentyczna. Na drugim planie Sam Rockwell, Taika Waititi (jako Adolf), Rebel Wilson, Archie Yates (przyjaciel Jojo imieniem Yorki, przezabawny “comic relief”) czy Alfie Allen (znany fanom “Gry o tron” jako Theon/Fetor) są idealni w swoich rolach. Nawet jeśli występują epizodycznie, kiedy się pojawiają, potrafią ukraść dla siebie show.

     Chwalono Bong Joon Ho w zeszłym roku za udaną żonglerkę gatunkami filmowymi w nagradzanym “Parasite”. Waititi moim zdaniem wszedł o poziom wyżej. Poza komedią i dramatem dorzucił elementy horroru, thrillera i okrasił wszystko nienachalnym komentarzem społecznym, a także mądrą i wyważoną satyrą. Szczególnie jedna scena zapada w pamięć, bo kojarzy mi się wprost ze słynnym spacerem Cliffa Bootha (Brada Pitta) po ranczu zamieszkanym przez “rodzinę” Mansona. Podobnie rewelacyjne budowanie napięcia, doprowadzanie widza na krawędź fotela i na granicę zatrzymania akcji serca. Z tym, że Waititi w trakcie takiej sekwencji nie pozbywa się żartów więc można się uśmiać, jednocześnie odczuwając spory dyskomfort z uwagi na to, co się za chwilę może wydarzyć. Łączyć skrajne nastroje w taki sposób potrafią tylko najlepsi.

     Mało peanów? Przynudzam? Trudno, lepiej i łatwiej nie będzie, bo to nie koniec. “Jojo Rabbit” zawiera w sobie jeszcze kilka wątków i motywów, które warto wymienić: jest filmem o dorastaniu, o konfrontacji tego co dorośli wkładają dzieciom do głowy z rzeczywistością, którą te dzieci widzą. O wyrabianiu własnego zdania, o tym czy ważniejsza jest przynależność do grupy i konformizm czy pozostawanie w zgodzie z własnymi przekonaniami. O tym jaką cenę trzeba czasem zapłacić za własne zdanie. O odwadze silniejszej niż śmierć. O absurdzie wojny. O ćwierćinteligentach, którzy słuchają półinteligentów i łykają ich umysłowe womity. O samotnym rodzicielstwie i poświęceniu jakiego wymaga. Wreszcie o… miłości. Tej rodzicielskiej, tej dziecięcej i tej pierwszej w życiu. Przy tym Waititi ani na chwilę nie popada w ckliwość czy tanie moralizatorstwo. Całość jest idealnie wyważona, ciepła i wzruszająca. Poruszająca do głębi.

     Nawet muzyka nie odstaje poziomem od innych elementów. Dostajemy kilka klasycznych kawałków – między innymi piosenki Davida Bowiego czy Beatlesów – zaśpiewanych… po niemiecku. Pasują idealnie do używanego przez aktorów języka angielskiego z silnym akcentem niemieckim i wtrąceniami typu “was?” zamiast “what?”.

     Jeśli miałbym się bardzo czepiać – a myślałem nad wadami produkcji dwa dni – znalazłbym w najlepszym razie maksymalnie dwa zgrzyty. Pierwszy to pewna umowność fabuły w trzecim akcie. Pewne wydarzenia nie miałoby szansy się potoczyć w ten sposób w prawdziwym świecie. To jednak drobnostka, nie wymagam stuprocentowego realizmu od filmu ze zmyślonym Hitlerem. Drugi problem: tłumaczenie w dosłownie jednym jedynym miejscu. Scena ze zwiastuna, Elsa pyta Jojo kim jest, on odpowiada “a jew” na co dziewczyna: gesundheit. Proste, zabawne, świetne. Polskie tłumaczenie gesundheit*? “Tylko się nie zrzygaj” czy coś podobnego… Ręce opadają. Wiem, że ciężko oddać taką grę słów, ale nie wierzę, że nie dało się wymyślić czegoś lepszego. Koniec listy zarzutów. Nie widzę innych.

     Nie pamiętam kiedy ostatni raz przeżyłem w kinie tak mocny emocjonalny rollercoaster. Widywałem filmy przezabawne i naprawdę smutne, ale żaden nie łączył w sobie komedii i tragedii w tak wyważony sposób. Nic nie wydawało się tanie, sztuczne, albo zrobione na siłę. A przecież temat jest najpoważniejszym z poważnych. Druga Wielka Wojna, gestapo, holokaust, a tu ktoś wrzuca śmiesznego Hitlera, który siedzi w głowie małego chłopca… Bardzo – podkreślam – BARDZO łatwo Waititi mógł przesadzić. Dosłownie centymetr za daleko w jedną czy drugą stronę i mogła z tego wyjść albo nieudana satyra, albo film obrazoburczy, kalający pamięć ofiar nazistów, zwyczajnie niepoważny. Tak się jednak nie stało. Nowozelandzkiemu reżyserowi – i piszę to z pełną świadomością – udało się stworzyć arcydzieło. Mam nadzieję, że osiągnie status filmu kultowego, bo najzwyczajniej na to zasługuje. Oscara dałbym z marszu. Szukałem w głowie argumentów na przyznanie innej noty niż najwyższa. Bezowocnie. Dziękuję, dobranoc.

* – gesundheit czyli “na zdrowie”, bo “a jew” brzmi po angielski jak “achoo” czyli odgłos kichnięcia

Jojo Rabbit
10/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments