Gerard Butler kontra kolejny kataklizm
Greenland
Kiedy myślę o Gerardzie Butlerze (nie, żeby jakoś często) i filmach katastroficznych, od razu rzuca mi się w oczy niesławny “Geostorm”, który do dziś wspominam jako lekką traumę. Do “Greenland” podchodziłem więc z niepokojem, rezerwą i z nastawieniem jak ten przysłowiowy pies do jeża. Jak się okazało – niesłusznie. Nie tylko nie zostałem pokłuty, dostałem bardzo sensowne kino gatunkowe.
Kometa Clarke pędzi sobie przez wszechświat, wygląda zjawiskowo i minie ziemię w niedużej odległości. Nie ma paniki, a media przedstawiają sprawę jak coś na miarę zaćmienia słońca. Tylko dziwne SMS-y do wybranych osób z Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego Stanów Zjednoczonych sprawiają, że John Garrity (Butler) nie do końca wierzy w oficjalną narrację. Kiedy pierwszy odłamek uderza nie tam gdzie powinien, zaczyna się piekło.
Ric Roman Waugh (reżyser) nie jest zainteresowany katastrofą jako taką. Jeśli liczycie na spektakularne sceny zalewania miast przez giga-tsunami, wybuchy czy uderzenia fragmentów komety – zawiedziecie się. Budżet na efekty specjalne zamykał się w kwocie podobnej do podwyżki dla pracowników polskiej służby zdrowia. Większość scen widzimy razem z bohaterami w telewizji, słyszymy komunikaty radiowe, a jak już pojawia się bezpośrednie zagrożenie – wygląda technicznie słabiej niż… “Armageddon” z (!) 1998 roku.
Czy to źle? Niekoniecznie. John ma żonę, z którą obecnie jest w separacji, i synka Nathana. I tak, zgodnie z tym, czego się pewnie domyślacie, walka o przetrwanie sprawia, że bohaterowie zbliżają się do siebie na nowo i odkrywają co jest naprawdę ważne. Banalne? Owszem, ale całkiem dobrze zrealizowane.
Sytuacje niebezpieczne nie wynikają tu z budynków walących się postaciom na głowy tylko z faktu, że każdy próbuje przeżyć. Jak mawiają na zachodzie: desperackie czasy wymagają desperackich czynów. Nawet ktoś, kto wyciąga do ciebie pomocną dłoń, może za chwilę stać się wrogiem. Nie dlatego, że jest złym człowiekiem, po prostu próbuje przetrwać za wszelką cenę. Bardziej kojarzy mi się “Greenland” z “Wojną światów” Spielberga niż “2012” Emmericha. Nie ma tu patetycznego bohaterstwa. John, wbrew moim początkowym obawom, nie jest superbohaterem i twardzielem, który wyjdzie cało z każdej opresji, a zabić to dla niego jak splunąć. Film jest zdecydowanie bardziej przyziemny, a przez niemal całkowite skupienie na trójce głównych bohaterów jest wręcz kameralny.
Na minus zaliczam zakończenie. Wiem, że tego typu kino musi być w pewnym stopniu naiwne, ale są pewne granice. Tutaj ktoś za mocno popłynął, szczególnie w porównaniu z całą resztą filmu. Z jednej strony bohaterom często udaje się wyjść z opresji cało, z drugiej: nie czuć tego na tyle, żeby do końca nie obawiać się o ich los. Były nawet momenty, w których spodziewałem się jeszcze mroczniejszych rozwiązań fabularnych.
Na słowa uznania zasługują aktorzy obsadzeni w głównych rolach. Gerard Butler i Morena Baccarin stworzyli wiarygodnych bohaterów, a w chwilach zwątpienia czy straty ich żal i ból nie wydają się sztuczne. Obydwoje ewidentnie poszli za wizją reżysera i nikt nie przeszarżował w stronę mniej poważnych, a bardziej efekciarskich produkcji tego typu.
Polecam “Greenland”, bo moim zdaniem warto wyruszyć razem z Johnem i Allison w podróż, która zadecyduje o przetrwaniu. Zaznacie trochę strachu, cierpienia i bezsilności, ale też życzliwości i przypadkowego ludzkiego dobra. Nie jest to produkcja, która trafi na szczyty list typu “najczęściej oglądane”, ale nie żałuję czasu poświęconego na seans, a to już coś.