Każdy ma jakąś potrawę, która smakuje dzieciństwem, beztroską i której smak przywołuje wszystkie najpiękniejsze wspomnienia z minionego okresu. Dla mnie to jabłecznik. Moja babcia robiła fantastyczny jabłecznik. Kruche ciasto, rewelacyjne jabłka z cynamonem, wszystko w owalnej blasze, palce lizać. Stara trylogia Gwiezdnych wojen jest dla mnie takim odpowiednikiem wypieku babci, tylko w tematach filmowych. A Rogue one (odmawiam stosowania Łotr jeden, może i wierne tłumaczenie, ale brzmi głupio, jak krakowiaczek jeden) to taki jabłecznik, który ktoś nagle sprezentował mi po prawie 30 latach (trylogie pierwszy raz widziałem w 1987). Co prawda raz na kilka kęsów ukryto obrzydliwe ziarenka kminku i zdradzieckie, smakujące jak płyn ludwik liście kolendry, ale nadal… 80% potrawy to ten cudowny smak, ściskający żołądek i gardło i wszystko inne, wzruszający i rzucający na kolana. Rogue one to najlepsze Gwiezdne wojny od 1983 roku.

Dalszy tekst będzie pisany od serca więc nie polecam czytać jeśli nie widziałaś/eś filmu. Mogą pojawić się drobne spojlery.

r11

     Galen Erso to naukowiec, który pomógł Imperium zbudować pierwszą Gwiazdę Śmierci. Rogue one opowiada historię jego córki i tego jak udało się zdobyć plany stacji kosmicznej, które wykorzystano do późniejszego jej zniszczenia. Przygodę kończymy dokładnie w tym momencie, w którym zaczyna się Nowa nadzieja.

Tak jak pisałem, po 33 latach wróciły Gwiezdne wojny. Wróciła prosta, ale wciągająca historia. Wrócili starzy znajomi, stare, znane lokacje, pojawili się nowi bohaterowie, a także klimat, który może i pojawił się w zeszłorocznej produkcji Abramsa, ale który mocno ucierpiał przez brak oryginalności i wtórność do Starej Trylogii. Rogue one niczego nie kopiuje, jedynie uzupełnia luki w znanej historii i robi to fantastycznie. Gareth Edwards nie popełnił błędu The Force Awakens i zabiera nas w nieznane. Owszem, jest bardzo dużo żerowania na nostalgii, ale zrobionego jak trzeba. Widzimy znane statki, bazy (Yavin 4), twarze, ale już fabuła nie pokazuje nam kolejnych tajnych planów, w kolejnym sympatycznym robociku, na kolejnej pustynnej planecie. Mimo, że finał byłem w stanie przewidzieć od mniej więcej 2/3 seansu – nie miało to znaczenia. Po prostu oglądałem… nie… po prostu przeżywałem przygodę razem z jej bohaterami. Piszę trochę chaotycznie, ale to wina filmu! Zamieszał mi w głowie w momencie, w którym nie spodziewałem się już niczego dobrego po Disneyu i SW. Niczego poza odtwarzaniem w kółko ogranych motywów i liczeniem kasy z wpływów.

r12

     Powiedziawszy to, skupię się na negatywach, bo tych jest jednak zaskakująco dużo. Nie decydują o jakości całej produkcji (na szczęście), ale uwierają jak ten kminek czy inna kolendra w co którymś kęsie ulubionej potrawy. Części z nich można było uniknąć, a gdyby to zrobiono – aż się boję myśleć – Rogue one mógłby zasłużyć na coś więcej niż porównywanie do starej trylogii. Mógłby pokusić się nawet o wbicie klina między Imperium kontratakuje, a pozostałe dwie odsłony.

r13

     Przede wszystkim Tarkin. Wiem, naprawdę rozumiem, że nie dało się zrobić filmu bez tej postaci. Wiem też jak kultowa (pozdro Cath) jest rola Petera Cushinga w Nowej nadziei. Uważam jednak, że przy całej wielkiej robocie speców od efektów, wyszło bardzo, bardzo słabo. Cyfrowo tworzone postaci nadają się – jak Leia – na kilkusekundowe, statyczne ujęcie. Kiedy zaczynają mówić, kiedy w grę wchodzi mimika, kiedy w są w otoczeniu prawdziwych ludzi – cały czar pryska i mózg bezbłędnie wychwytuje oszustwo. Tarkin w tym filmie razi swoja nienaturalnością. Szkoda, bo wystarczyło wziąć Charlesa Dance’a (propsy za propozycję Twin) czyli Tywina Lannistera z Gry o tron, trochę ucharakteryzować i wypadłoby to nieporównywalnie lepiej.

r16

     Pozostałe powroty wypadły świetnie. Bail Organa, Mon Mothma, generał Dodonna – fantastycznie dobrano tak aktorów (poza tymi, którzy po prostu wrócili do roli) i dobrze zbalansowano ich udział w historii. Najlepiej, co niespodzianka nie jest, wypadł najbardziej rozpoznawalny bohater w historii kina – Darth Vader. Nie ma go wiele, ale scena, w której walczy… tzn. masakruje rebeliantów trafia do top 3 najlepszych momentów z udziałem mrocznego Lorda. Nie dość, że jest odważna to jeszcze genialnie nakręcona i zmontowana. Brawa. Jedyny zgrzyt to jego rezydencja na Mustafar. Nie znam książek, komiksów i kanonu, ale pałac pośrodku morza lawy wydał mi się zbyt przerysowany i bezsensowny nawet jak na Star Wars.

r19

     Nowe postaci wypadają dobrze. Zastrzeżenie mam właściwie takie, że jest ich… za dużo. Poświęciłbym niewiele wnoszący drugi plan (gwiezdny Zatoichi, koleś z CKMem, pilot-dezerter) na rzecz kilku scen więcej i pogłębienia relacji Cassiana i Jyn. Bo ta dwójka sprawiała wrażenie, że ma do pokazania więcej niż to, na co im pozwolono. A tak mamy kilka, kilkanaście scen, gdzie oglądam postaci dziwaczne, które i tak w filmie są na tyle mało, że pod koniec nie obchodzi mnie kompletnie ich los. Sama panna Erso jak na główną bohaterkę ma bardzo mało do zrobienia w filmie. Poza trzecim aktem służy głównie jako pretekst do skakania po galaktyce w poszukiwaniu kogoś innego. Mimo to doceniam Felicity Jones, bo i tak zdążyłem polubić młodą rebeliantkę. No i wydaje się bardziej ludzka niż wszystko-mająca i wszystkowiedząca Rey z TFA. Wspomnę jeszcze o Galenie Erso, bo nie wypada pominąć. Mads Mikkelsen jako genialny inżynier, który nie do końca chce budować machiny masowej zagłady kradnie dla siebie każdą scenę, w której się pojawia. Świetny wybór ludzi odpowiedzialnych za casting. Rozpoznawalna twarz nie przeszkodziła w stworzeniu wiarygodnego bohatera. Na parę ciepłych słów zasłużył także Ben Mendelsohn jako Orson Krennic. Imperialny dyrektor i hm… producent wykonawczy Gwiazdy śmierci z przerośniętym ego. Nie trafi może do galerii najbardziej charyzmatycznych czarnych charakterów, ale swoją rolę w filmie spełnia w zasadzie idealnie.

r15

     Kompletnie zawiódł mnie Forrest Whitaker. Saw Gerrera to skrajny fanatyk i terrorysta uważający, że Rebelia robi za mało i zbyt delikatnie. W dodatku przez lata opiekował się Jyn. Nie uwierzyłem w ten wątek za grosz. Whitaker to zacny aktor, ale z dziwnymi minami i gestami, z dziwnym głosem wypadł jakby kogoś parodiował, a nie próbował stworzyć poważną postać. Wiem z innych recenzji, że część widzów jest raczej na tak, ale ja się bardzo zawiodłem na tym elemencie. Podobnie, choć nie tak źle, jest w przypadku imperialnego droida, który towarzyszy Cassianowi. K-2SO, wzorowany ewidentnie na HK-47 z KOTORa (ale do pięt mu nie dorasta), został wprowadzony jako element rozweselający. Czasem żarty wychodzą mu całkiem nieźle, a czasem tak bardzo nie trafiają, że przymykałem oczy z zażenowania. Trochę za dużo tego było i miejscami zbyt na siłę. Poza tym rebelia w filmie jest przedstawiona mocno niejednoznacznie. Walczą o wolność dla galaktyki, ale metody jakie stosują trudno nazwać nieskazitelnymi. I mamy potem ciąg zdarzeń w kilka minut, gdzie droid rzuca żartem, strzał rannemu w plecy i znów żarcik. Trochę za dużo skrajności na małej przestrzeni.

r17

     Oprócz Tarkina za największą wadę filmu uważam dwie sceny. Obie tego samego typu. Deklamacje i przemowy. Jedna jak Cassian wygłasza powody dla których pójdzie za Jyn w bój, a druga jak sama Erso strzela gadkę motywacyjną dla żołnierzy przed bitwą. Raz, że kompletnie nie pasowało to do postaci, bo obydwoje wyglądają raczej na speców od brudnej roboty, a nie patetycznych haseł. Dwa – dlaczego żołnierzy miałaby natchnąć do walki obca baba, którą znają od 20 minut? A sama treść tych wystąpień… o rety… poziom patosu i górnolotnych frazesów mógłby zawstydzić podobne hasła z Transformersów czy innych Dni niepodległości. Zbędne sceny, które mocno mi zgrzytnęły podczas seansu. Zupełnie tak samo jak kilka idiotyzmów widocznych tylko dla zatwardziałych fanów. ISD w atmosferze. Skok w hiperprzestrzeń z atmosfery. Wiem, że przeciętny widz tego nie widzi, albo ma to gdzieś, ale mnie to uwiera. Jak ten kminek, jak ta kolendra. Last but not least, moment inspekcji imperialnej Rogue one na Scarif. Do statku wchodzi oficer, koleś w czarnym wdzianku i dwóch szturmowców. Po chwili wychodzi INNY oficer, koleś w czarnym wdzianku i K-2SO. Nikogo to nie dziwi, nikt nie podnosi alarmu. Wszystko gra. Aha…

r14

     Trochę pomarudziłem, trochę złośliwości przelałem na tekst, ale to tylko narzekanie na fakt, że coś, co mogło być niemal doskonałe jest tylko bardzo, bardzo dobre. Pomijając niedociągnięcia, Rogue one to najlepsze co mogło spotkać fanów Gwiezdnych wojen. Przynajmniej tych, którzy (jak ja) przestali wierzyć po miałkim TFA, że ten świat ma jeszcze szanse nawiązać do swojej minionej świetności. Jeśli epizod VIII podąży ścieżką wytyczoną przez Dżej Dżeja Abramsa, bardziej będę czekał na spin-offy niż na kolejne epizody “głównej” historii świata SW. Napisałbym jeszcze trochę pochwał, ale nie mam czasu. Święta tuż tuż, a ja muszę jeszcze przynajmniej raz iść do kina na pyszny jabłecznik. Czas na dokładkę. Kminek i kolendrę przełknę z uśmiechem na ustach.

r18

P.S. Tak sobie pomyślałem. Z jednej strony tym filmem uciszyli narzekających, że “Gwiazda śmierci miała taką głupią wadę i to jest bez sensu”. Teraz wiemy, że to sabotaż konstruktora. Z drugiej strony po finale Rogue one ciężko wziąć na serio hasło Lei w pierwszych momentach Nowej nadziei, że Vader nie ma prawa ich zatrzymać, bo to misja dyplomatyczna. Przecież dopiero co uciekli z samego serca bitwy z Imperium. Takie tam, dywagacje 😉

Comments

comments