“Terminator: Genisys” był gwoździem do trumny i moim zdaniem okazał się grabarzem marki. Ale chwila! Stop! Non omnis moriar! James Cameron wraca jako producent! Tim Miller reżyseruje! Linda Hamilton ponownie Sarą Connor, a Arnold ponownie Arnoldem! Jakby tego było mało, wzorem logiki à la George Lucas, szósta część tak naprawdę będzie trzecią! Twórcy “Mrocznego przeznaczenia” postanowili bowiem zrobić sequel do “Dnia sądu”, ignorując trzy kolejne filmy, które (delikatnie mówiąc) nie zdobyły uznania fanów. Co mogło pójść nie tak? Uwierzycie mi, jak odpowiem, że prawie wszystko, ale przy okazji zrobiono całkiem niezły film?

     Ciężko będzie napisać tekst bez spojlerów, ale oczywiście spróbuję. Sekcja z elementami fabuły będzie schowana za przyciskiem “spoiler”, więc pozostałą część można czytać bez strachu. Dobra wiadomość jest taka: “Mroczne przeznaczenie” to najlepszy “Terminator” od 1991 roku, czyli od premiery dwójki. To jednak niewiele mówi, bo “Bunt maszyn” i “Salvation” zawiesiły poprzeczkę ekstremalnie nisko, a po “Genisys” właściwie leżała na ziemi. Nie umniejszając jednak Millerowi, napiszę tak: najnowsza odsłona to niezły film akcji z elementami s-f. W znajomym świecie, ze znajomymi twarzami i ogląda się go bezstresowo, a czasem nawet z przyjemnością.

     Jednak irytująca jest powtarzalność. Miller odpalił bowiem Abramsa, zrobił swoiste “Przebudzenie Mocy”. Soft remake pierwszego Terminatora. Znów mamy maszynę do zabijania z jasnym celem – zabić konkretną osobę: Dani Ramos (w tej roli Natalia Reyes). Znów mamy obrońcę, a właściwie obrończynię, przysłaną z przyszłości (Grace, w tej roli świetna Mackenzie Davis). A ze względu na stare dzieje i ściągnięcie fanów marki do kina, mamy też Arniego i Lindę Hamilton. Ile razy można w kółko to samo? Pod tym względem szanuję “Salvation”. Projekt nie wyszedł, ale był chyba jedyną próbą zrobienia czegoś inaczej. Schemat, o którym napisałem, jest naprawdę prosty. Można go zrobić raz i dobrze (“Terminator”), ewentualnie trochę odwrócić, żeby zły był dobrym (“Terminator 2”) i tyle. Nie da się z tego zrobić nowej jakości.

     Da się tylko próbować zrobić wszystko “bardziej”. I Miller próbuje. Pierwsza scena konfrontacji w poprzednich odsłonach byłaby finałowym pojedynkiem, a tu jest ledwie przedsmakiem tego, co nas czeka. Wszystko później musi być jeszcze bardziej efektowne, na większą skalę i jeszcze bardziej oderwane od rzeczywistości. Ja wiem i rozumiem, że oczekiwanie realizmu od Terminatorów jest kuriozalne, ale są pewne granice. Można zrobić emocjonujący pościg w stylu “Dnia sądu”, gdzie T-800 ucieka z Connorem na motocyklu, a goni ich wielka ciężarówka; a można zrobić sceny akcji tak przegięte, że zalatują autoparodią. Finał “Mrocznego przeznaczenia” wygląda bardziej jak scena wycięta z dziesiątej czy jedenastej części “Szybkich i wściekłych”.

     Dość jednak narzekania. Przynajmniej na chwilę skupię się na pozytywach. A te są, jak najbardziej. Po pierwsze: atmosfera. Żaden z kolejnych sequeli nie był tak bliski pierwszym dwóm częściom pod kątem klimatu. Czuć w powietrzu nadciągającą katastrofę, czuć beznadziejne położenie bohaterów i oddech bezlitosnego mordercy na ich karkach. Nowy cyborg, Rev-9 (Gabriel Luna), przypomina trochę T-1000 Roberta Patricka. Nieustępliwy, brutalny i w pełni skupiony na misji. Grace z drugiej strony to niby damska wersja Kyle’a Reesa, ale nie jest po prostu jego kopią. Ma swoje priorytety i charakterek, fantastycznie wypada jej relacja z Sarą Connor. Nieufność, starcie silnych charakterów i szorstka przyjaźń. Linda Hamilton wraca jako nieustępliwa łowczyni terminatorów, która w dodatku przechodzi ciekawą przemianę. Arnie jest sobą i to może być jego najzabawniejszy występ w tej serii. Średnio podobała mi się Natalia Reyes jako Dani, cel do skasowania dla Rev-9. Była nijaka i do zapomnienia. Jeśli to na niej ma się oprzeć kolejna odsłona – nie wróżę sukcesów.

     Bohaterki miewają chwile zwątpienia, czasem się odsłaniają, czasem cierpią. Znalazło się trochę czasu na interakcje i dialogi, dlatego można się z nimi trochę zżyć i zrozumieć poszczególne motywacje. Nie jest tak groteskowo i beznadziejnie jak w “Genisys”, to na pewno. Podobnie ma się rzecz ze scenami akcji. Poza tym, że reżyser za wszelką cenę chce przebić skalą poprzedników, jest emocjonująco i efektownie. Jedyny minus to w kilku (niewielu, ale jednak) momentach efekty są bardzo kiepskie. Kilka skoków, sprintów czy innych wygibasów, szczególnie z udziałem Grace i Rev-9 wygląda po prostu źle i tanio.

     Najważniejszą i największą wadą filmu jest jednak… sama koncepcja jego powstania. Tyle mogę rzec jako fan serii, reszta na ten temat poniżej, w bloku spoilerowym, pod recenzją, czytasz na własną odpowiedzialność.

     Jestem rozdarty. Z jednej strony dostałem wszystko to, co lubię: klimat, poczucie zagrożenia, Sarę Connor, Arniego, dobre sceny akcji, nowego terminatora, nową obrończynię z przyszłości i najlepszy sequel od czasów dwójki. Z drugiej strony jakbym mógł, to bym scenarzystom soczyście przywalił z laczka w te durne łby za kompletny brak pomysłów i mniej lub bardziej świadome sprofanowanie świętości. Nie mogę napisać nic więcej bez zdradzania szczegółów, więc nie piszę więcej. Dodam tylko, że “Mroczne przeznaczenie” mimo wszystko warto zobaczyć, ale nie jestem pewien, czy nie lepiej było zostawić tę serię w takim stanie, jak była. Gloryfikując T1 i T2, udając, że kolejne filmy po prostu nie powstały.

Terminator: Mroczne przeznaczenie (Terminator: Dark Fate)
6/10

Linki

Filmweb, IMDb

BLOK SPOJLEROWY

     Jako zaprzysiężony fan dwóch pierwszych “Terminatorów” jestem głęboko zniesmaczony koncepcją “Mrocznego przeznaczenia”. Scenarzyści wzięli to, co kocham i po prostu rozwalili, podpalili i wywalili na śmietnik. W uwłaczający logice sposób. To w zasadzie niewiarygodne jak bardzo “Dark Fate” depcze swoich poprzedników.

     Największą wadą scenariusza jest odpalenie pełnego “Aliena 3” na serii Terminator. Jeśli ktoś nie pamięta: reżyser trzeciego “Obcego”, David Fincher, tak bardzo nie chciał się zajmować bohaterami “Aliens”, że pozbył się ich… w napisach poprzedzających film. Tu mamy podobną sytuację. Najpierw widzimy słynne sceny ze szpitala Sary Connor, gdzie bohaterka roztacza wizję zagłady, a potem razem z synem siedzi sobie w barze na plaży, gdzieś w Meksyku. Od razu wracamy do cudownych wspomnień z “Dnia sądu”, zaczyna się z wysokiego C i… wpada kolejny T-800, ubijając młodego Johna. W pierwszych 2 minutach filmu.

     Nie dość, że nie ma to sensu, bo przecież pokonali T-1000 i zniszczyli ostatni procesor T-800. SkyNet nie powstanie, ale już nawet mniejsza o to. Okazuje się, że co jakiś czas nowy terminator wpadał z wizytą i Sarah musiała się z nim mierzyć, broniąc syna. Podsumowując: w trochę ponad 120 sekund dowiadujemy się, że wydarzenia z “Terminatora 2” powtarzały się jeszcze kilka razy i właściwie nie miały sensu, bo i tak w końcu znalazł się taki cyborg, który załatwił problem przyszłego przywódcy ruchu oporu.

     Tylko po co go zabili, skoro dalsza część filmu pokazuje, że Connorom się… powiodło. SkyNet nigdy nie powstał. Z zupełnie innego powodu powstał Legion, i to z nim walczy Grace i będzie walczyć cała ludzkość. Po co więc uśmiercili Johna? Mógł się nie pojawić w filmie, albo mógł być, ale na przykład wieść zwykłe życie, a Sarah nadal mogła być opętana wizją zagłady. Jedno drugiemu nie przeszkadzałoby w żaden sposób…

     Myślicie, że to koniec? No to zapnijcie pasy. Arnold jest symbolem serii, więc (według twórców) musiał być w filmie. Moim zdaniem nie musiał, ale sposób wprowadzenia go do fabuły to jest kuriozum na niespotykaną skalę. Otóż… T-800 po zakończeniu misji i zabiciu młodego Connora stracił poczucie celu. Nie wiedział, co ze sobą zrobić, więc zaczął “uczyć się od ludzi i do nich upodabniać” zachowaniem (!). Został przedsiębiorcą o imieniu Carl i sprzedawał zasłony (!!), a także związał się z kobietą i zaopiekował jej synem (!!!). Wychowując pasierba, wyhodował sobie sumienie i zrozumiał, jaką okropną rzecz zrobił Sarze Connor (!!!!), więc potajemnie pomagał jej, informując o kolejnych pojawieniach się zabójczych maszyn z przyszłości. Wysyłając miejsce i czas ich pojawienia się plus dopisek “za Johna”. Dałbym jeszcze jeden nawias, ale zabrakłoby wykrzykników…

     Żeby było jasne: nic z powyższego nie jest zmyślone, niczego nie podkoloryzowałem. To wszystko jest w filmie, tak przebiega historia. Dlatego uważam, że obecność tak Sary, jak i Arniego, to dwie największe wady filmu, mimo że aktorzy dali z siebie wszystko i powierzone im role zagrali świetnie. Po prostu koncepcja jest tak okrutnie głupia, nielogiczna i stoi w sprzeczności z zasadami świata znanego z T1 i T2, że to aż boli. Nie wiem, czy scenarzyści myśleli, że w ten sposób składają hołd ukochanym postaciom, ale wyszło dokładnie odwrotnie. Trochę jakby J.J. Abrams w pierwszych 2 minutach filmu wsadził Hana, Luka i Chewiego do Sokoła Millenium, a potem wysadził ich w powietrze. Albo przywrócił do życia Imperatora Palpatine’a, sprawiając, że wydarzenia z oryginalnej trylogii nie miały znaczenia… a nie, czekaj… Jakaś nowa moda czy co?

Comments

comments