Kino akcji dobre na bezsenność
American Assassin
American Aassassin zaczyna się nieźle, choć w sposób typowy dla filmów akcji. Nasz bohater, Mitch Rapp, traci ukochaną w ataku terrorystycznym, a sam zostaje w nim ranny. To wydarzenie zmienia jego życie. Od teraz poświęci się jednemu celowi – rozpracowaniu i likwidacji (najwyraźniej wszystkich) komórek terrorystycznych. I na tym etapie film jest jeszcze całkiem ciekawy. Scena na plaży, która zawiązuje akcję, nakręcona jest wręcz pomysłowo. Są emocje! Niemal z miejsca współczujemy (i kibicujemy) głównemu bohaterowi. Niestety to miłe złego początki.
W jednej z akcji przeszkodzi Mitchowi armia USA. Ale wkrótce chłopak zostanie przez nią zwerbowany i wysłany na szkolenie do Stana Hurleya (Michael Keaton), pod którego czujnym okiem ma udoskonalić swoje metody tropienia i zabijania. Rzeczony Hurley robi w branży od dawna i okazuje się, że jeden z jego pupili – Ghost (Taylor Kitsch) – uznawany dotąd za zaginionego, działa aktywnie w terenie i pomaga wrogom wolnego świata w zdobyciu bomby atomowej.
Dużo? A to dopiero niecała połowa filmu. “American Assassin” cierpi na nadmiar bohaterów, nadmiar wątków i bałagan w scenariuszu. Czyli ma wszystko to, co potrafi kompletnie popsuć kino akcji. Zemsta Mitcha na terrorystach, zemsta Ghosta na Hurleyu, walka z terroryzmem, tło polityczne, relacja mistrz-uczeń… Jest tego po prostu za dużo. Trafia się nawet polski wątek i znów można boki zrywać kiedy Amerykanie próbują rozmawiać po naszemu.
Prawda jest taka, że najlepsze filmy akcji są wręcz urzekająco proste. Mamy w nich bohatera o jasnej motywacji, który staje naprzeciw potężnych wrogów, tudzież innych przeszkadzających mu okoliczności. Tymczasem w “American Assassin” nic nie jest proste, a efektowne pościgi, strzelaniny i bijatyki toną w morzu kiepskich dialogów i nudnej ekspozycji. Efekciarski finał kompletnie nie budzi emocji, bo na tym etapie po prostu przysypiałem z nudów. Kilka ciekawszych momentów i naprawdę niezłe kreacje Keatona czy O’Briena może i ratują ten film przed byciem kompletną porażką, ale to nadal za mało, żeby komukolwiek to dziełko polecić. Taylor Kitsch też się stara, ale scenariusz jest jaki jest i gość po prostu nie dostał sensownego materiału.
W ostateczności film można obejrzeć albo do kotleta, albo podczas prasowania, albo przy wykonywaniu jakiejkolwiek innej czynności, która pochłania przynajmniej połowę uwagi widza. Należy pilnować, aby przypadkiem nie skupić na filmie zbyt dużo uwagi, bo wówczas może zadziałać jak pigułka nasenna.