Najnowsza produkcja Martina Campbella, twórcy jednego z najlepszych Bondów w historii (“Casino Royale”), to całkiem solidne kino akcji. Brzmi jak komplement, i w jakimś sensie nim jest, a jednak na filmie trochę się zawiodłem. “The Foreigner” to film z rozdwojeniem jaźni, do końca nie potrafi zdecydować się na ton i gatunek.

     Jackie Chan wciela się w Quan Ngoc Minha – starszego faceta po przejściach. Życie nie ma jednak dla niego litości i ostatnia osoba z najbliższej rodziny, córka Fan, umiera na jego rękach po zamachu bombowym. Akcja ma miejsce we współczesnym Londynie, a terror sieje mała, zbuntowana komórka IRA. Quan nie ma już dla kogo żyć, sensem jego istnienia staje się zemsta, nawet jeśli wymierza ją na ślepo, nie sprawdzając kto jest winny, a kto nie. Za cel obiera sobie irlandzkiego polityka.

 

     Liam Hennessy (w tej roli Pierce Brosnan) to zastępca bliżej nieokreślonego ministra (w każdym razie wysoko postawiona persona), były członek IRA i Sinn Féin, dziś stojący na straży rozejmu między irlandzką armią republikańską i koroną. Dla znających historię krwawej wojny na wyspach, Hennessy to po prostu Gerry Adams. Zresztą charakteryzacja nie pozostawia wątpliwości, Brosnan po prostu wygląda jak wspomniany polityk. Liam w obliczu niespodziewanego gotowy jest zrobić wszystko, żeby utrzymać status quo i powstrzymać eskalację konfliktu. Jednocześnie musi zmierzyć się z gniewem Minha, człowieka, który nie ma już nic do stracenia…

     Specjalnie opisałem osobno historię każdego z bohaterów, bo idealnie oddaje to sposób prezentacji fabuły. Podczas seansu miałem wrażenie, że oglądam dwa różne filmy, które ktoś zlepił na ślinę i słowo honoru w jeden. Co ważne, obydwa wątki są w miarę ciekawe, tylko że bardzo rzadko (i niekoniecznie z sensem) się przeplatają. Z jednej strony mamy bardzo ciekawą intrygę polityczną wewnątrz IRA, szukanie winnych i zdrajców, kwestionowanie lojalności, no i spisek. Ale mamy też drugi wątek, będący typową opowieścią o pragnieniu zemsty dla ukojenia bólu po stracie ukochanej osoby. Problem jest – jak pisałem – z zazębianiem się tych historii. Za każdym razem kiedy przestajemy śledzić Hennessy’ego, a zaczynamy Minha, przejście jest rażące, a widz musi sobie przypominać jaką nasz bohater ma motywację. Minh narobi trochę szumu, kogoś tam postraszy i za chwilę znów pstryk! Wracamy do szpiegowskiego thrillera. Pstryk! Jackie Chan coś wysadza. Pstryk! Ktoś próbuje sprytnie rozegrać partię szpiegowskich szachów. Pstryk! Jakie Chan fika koziołki, odgrywa Johna Rambo w lesie i kopie “z karata”. Pstryk… i tak dalej. Szkoda, bo obydwie historie mają spory potencjał i mogłyby powstać z tego dwa świetne filmy. A tak mamy jeden – jakkolwiek nadal niezły – to cierpiący na ewidentne rozdwojenie jaźni.

     Miło było zobaczyć Chana i Brosnana w dobrej formie. Obaj świetnie odnajdują się w swoich kreacjach. W zasadzie mógłbym przyczepić się tylko do dwóch rzeczy. Jackie w każdy film musi wcisnąć swoje kung-fu fikołki. Podziwiam jego sprawność i umiejętności, ale w tym otoczeniu fabularnym pasowało to (paradoksalnie) jak pięść do nosa. Pierce z drugiej strony stworzył naprawdę ciekawą postać, niestety boleśnie doświadczamy faktu, że aktor jest Irlandczykiem i poszedł ze swoją rolą w tryb “full Irish”. Dlaczego? Gerry Adams, na którym wzorowana jest postać Liama Hennessy’ego, mówi z bardzo ciężkim irlandzkim akcentem. Naśladując go Brosnan momentami wypada przerysowanie i groteskowo. Były chwile, kiedy w pełnej napięcia scenie aktor krzyczał, a ja parskałem słysząc jak nienaturalnie to wychodzi.

     Warto wspomnieć jeszcze o tym, że historia opowiedziana w “Obcokrajowcu” nie jest czarno-biała. Nie ma w filmie wyraźnego, jednoznacznego bohatera. Quan, kiedy wyprowadza swoje ciosy na oślep, sprawia, że zastanawiamy się, czy kieruje nim zemsta czy po prostu ślepa, mordercza furia? Z Hennessy’ego wychodzi przeszłość, hipokryzja i inne detale z życia osobistego, które czynią go w najlepszym razie bohaterem mocno niejednoznacznym.

     “The Foreigner” to dziwny miszmasz, który jednak obejrzałem bez uczucia dyskomfortu. Nie uważam 110 minut spędzonych na seansie za czas stracony. Wolałbym jednak aby Campbell zrobił film bardziej spójny wewnętrznie. Może poprzez podjęcie decyzji który wątek ma w filmie dominować… A może po prostu robiąc dwa różne filmy? Oba wątki zyskałyby na tym po jednym oczku, ale pomieszane razem nadal zasługują na całkiem mocną szóstkę.

Comments

comments