Gdyby ktoś chciał darmową lekcję angielskiego, to służę! “American” to po naszemu “Barry Seal”, a słowo “made” znaczy ni mniej, ni więcej tylko “król przemytu”! Nie ma za co! Wyzłośliwiam się, ale po prostu nie potrafię zignorować kreatywności i fantazji polskich tłumaczy oraz (chyba nawet bardziej tu winnych) dystrybutorów. Z łatwego i wpadającego w ucho “American made” zrobiono po polsku jakiegoś potworka. Widać tłumaczenie “Po amerykańsku” albo “Jak to się robi w Ameryce” nie zaspokajało ambicji dystrybutora, mówiąc zbyt mało o fabule filmu. A pomysł, by w ogóle tytułu nie tłumaczyć nawet nikomu przez myśl nie przeszedł. Wprawdzie swego czasu “Air America” poradziło sobie bez tłumaczenia tytułu, ale spece od “Barry’ego Seala” pewnie wymyśliliby coś w rodzaju “Przemytnicy powietrzni w Wietnamie”.

     Barry Seal (Tom Cruise) to pilot samolotów rejsowych linii TWA. Najlepszy w swoim roczniku, pobił rekord na najmłodszego pilota za sterami Boeingów 707 i 747. W jego życiu brakuje jednak czegoś ekstra, zastrzyku adrenaliny, emocji. Póki co jest dom, sen, praca, sen, dom i tak w kółko. Sytuacja ulega diametralnej zmianie wraz z pojawieniem się ekranie agenta CIA, Monty’ego Schafera (Domhnall Gleeson). Proponuje ów agent, aby nasz bohater zamienił Jumbo Jeta na mały, turbośmigłowy samolot i na usługach rządu zaczął dostarczać broń bojownikom w Nikaragui. Przełom lat 70-tych i 80-tych przynosi jednak więcej pokus i okazji, więc ostatecznie Seal lata dla wszystkich. Od władz USA, przez różne bojówki w Ameryce Środkowej, po słynny kartel z Medellín. Dorobił się na tym fortuny, przyjaciół i śmiertelnych wrogów.

     Reżyser, Doug Liman, wyciągnął z Cruise’a co najlepsze. Pewny siebie cwaniak, ego większe niż Airbus A380, uzależnienie od adrenaliny i ratowanie się z każdej opresji firmowym uśmiechem numer pięć. Tym bardziej nie mogę zrozumieć jak twórcy zeszłorocznej “Mumii” tak bardzo mogli zmarnować potencjał aktora. Nie inaczej jest z rewelacyjnym Domhnallem Gleesonem. W “American made” wypadł rewelacyjnie, nie pierwszy raz udowadnia, że mierzy w absolutny top jeśli chodzi o swoja profesję, a w takim “The Last Jedi” zrobiono z niego żenującą postać z kreskówki. Sarah Wright dostała partię bliźniaczo podobną do tej Margot Robbie z “Wilka z”, ale wypadła przeciętnie. Do zapomnienia. Ze znanych twarzy pojawia się jeszcze Jesse Plemons aka ‘Meth Damon’ (czyli Todd z “Breaking Bad”), ale też nie wnosi do produkcji niczego szczególnego.

     Film w skrócie można określić jako mieszankę wspomnianego wcześniej “Air America” z “Wilkiem z Wall Street”. Smaczku dodaje montaż stylizowany na nagrania VHS. Do tego dochodzą lekko wyblakłe kolory i kamera, która chwilami trzęsie się jakby ktoś kręcił ‘z ręki’. Tworzy to wrażenie, że oglądamy nie tyle film fabularny, co raczej paradokument. A jednak “Barry Seal: Król przemytu” to przede wszystkim efekciarskie kino akcji, do tego – co mnie zaskoczyło – ze sporą ilością humoru. Znałem tę historię piąte przez dziesiąte, ale nie spodziewałem się tak lekkiego, momentami wręcz beztroskiego przedstawienia. Czasem dzieją się rzeczy naprawdę mroczne, ale nie ma ich kiedy przetrawić. Liman szybko przeskakuje do tego, na czym mu zależy: akcji, uśmiechu Cruise’a i żartów. Dysonans uderza jeszcze mocniej, jeśli widz postanowi sprawdzić “jak to naprawdę było”. Powiedzieć, że opowieść podkoloryzowano na potrzeby ekranizacji to nic nie powiedzieć. Prawdziwe intencje Seala i jego życiowa droga różnią się od tych, które oglądamy na ekranie tak bardzo, jak bardzo różni są z wyglądu prawdziwy Barry i Tom Cruise (porównanie na grafice poniżej).

     Nie zmienia to jednak faktu, że “American made” ogląda się dobrze, a tempo filmu momentami zapiera dech w piersiach. Ponadto miło było zobaczyć, że mimo wtopy “Mumii” Cruise nadal jest w formie. To dobrze rokuje, w końcu niedługo na ekrany wchodzi kolejna część “Mission: Impossible”.

Dla leniwych krótka informacja o prawdziwym Barrym Sealu (spojlery rzecz jasna!):

W prawdziwej historii nasz bohater nie odszedł z TWA z nudów i braku wyzwań, tylko został wyrzucony i stracił licencję pilota. Nie zaczął od współpracy z CIA, a od wożenia narkotyków dla kartelu z Medellín, do którego sam się zgłosił z ofertą świadczenia usług. Na koniec miał się za sprytniejszego od mafiozów, więc odmówił świadomie udziału w programie ochrony świadków wystawiając się tym samym na odstrzał. Wyłania się z powyższego diametralnie inny od filmowego obraz człowieka. Chociaż w odbiorze hollywoodzkiej produkcji może to przeszkadzać tylko wtedy, jeśli zna się te fakty przed seansem.

Comments

comments