Pierwsze pięc minut “Top Gun: Maverick” może wprawić w osłupienie. Dostajemy niemal kropka w kropkę te same sceny, które znamy z oryginału, okraszone dla efektu kultowym utworem Kenny’ego Logginsa “Danger Zone”. O nie – pomyślałem – bezczelna jazda na nostalgii i próba wyciśnięcia paru zielonych z dzisiejszych 40-50latków? Tak. I nie. Obie odpowiedzi są poprawne.

     Pete “Maverick” Mitchell mimo upływu lat, nie zmienił się zbyt mocno. Jest starszy, odrobinę poważniejszy, zęby mu się wyprostowały (serio, obejrzyjcie oryginał…), ale nadal jest tym samym ryzykantem i macho, który zawsze dociśnie mocnej, bardziej, żeby tylko sprawdzić czy maszyna wytrzyma i żeby zaspokoić swoje ego i adrenalinowy głód. Z tego powodu nadal jest jedynie kapitanem.

     Kiedy go spotykamy znów odstawia typową dla siebie, niebezpieczną akcję, po której zostaje uziemiony. Ostatnia szansa na powrót w przestworza pojawia się wraz z misją, której detale docenią wszyscy fani “Gwiezdnych Wojen”. Zadanie niebezpieczne, niewykonalne dla dronów, wymagające obłędnego panowania nad samolotem i niespotykanej precyzji. Dwunastu śmiałków, elita sił powietrznych trafia więc pod (nomen omen) skrzydła Mavericka, żeby przygotować się do (hue hue) niemożliwej misji. Żeby nie było zbyt łatwo, wśród pilotów jest Bradley “Rooster” Bradshaw*, syn Goose’a, a kim był Goose chyba nie muszę wyjaśniać**?

     Pod kątem audiowizualnym nowy “Top Gun” zasługuje na dziesiątkę. Większość scen nakręcono podczas lotów myśliwcem, CGI użyto w niewielu ujęciach, a i tak bardzo ciężko stwierdzić, w którym miejscu mamy do czynienia z efektami specjalnymi, a nie prawdziwymi samolotami. Dzięki temu wszystkie sceny walk, ćwiczeń i przelotów na małych wysokościach dosłownie wciskają w fotel. Kilka razy złapałem się na tym, że – tak jak pilotom – zaczyna mi brakować oddechu i nerwowo zaciskam pięści. Ekipa od zdjęć, kaskaderzy, aktorzy i montażyści zrobili tu niesamowitą rzecz, dawno nie miałem w kinie tylu wrażeń, takiego poczucia bardziej bycia częścią historii niż tylko oglądania jej z boku.

     Duża w tym zasługa Toma Cruise’a, bo nie do dziś wiadomo jakiego hopla ma na punkcie wiarygodności historii i używania efektów generowanych na komputerach. Nie dość, że tradycyjnie sam wykonuje swoje ujęcia kaskaderskie to jeszcze tym razem powsadzał do kokpitów młodych aktorów i pokazał im starą szkołę Hollywood. Efekt – jak pisałem – jest piorunujący. Sam Cruise powinien też dostać specjalne wyróżnienie za naleganie by czekać z premierą do końca pandemii. “Top Gun: Maverick” jest od pierwszej do ostatniej sceny stworzony z myślą o gigantycznym ekranie i doskonałym dźwięku kinowych instalacji, a nie o kanapie w salonie, niezależnie od tego jak fantastyczny macie sprzęt.

     Przy okazji dobra rada od niżej podpisanego: jeśli środki czasowe, finansowe i “odległościowe” pozwalają wam wybrać się na sequel “Top Gun” do IMAXa – nie zastanawiajcie się ani chwili. Jeśli cokolwiek w tym roku warto zobaczyć właśnie w tym formacie to zdecydowanie wybrałbym tę produkcję. Sam rozważam drugi seans w IMAX 4DX, może być ciekawie…

     Fabuła – jak wspominałem – należy do tych prostszych, ale nie jest prostacka. Założenia misji wytłumaczono na tyle dobrze, że przez resztę filmu widz raczej zapina pasy i leci z pilotami niż zastanawia się “gdzie tu sens?”. Mamy kilka scen ewidentnie nawiązujących do pierwszego “Top Gun” zupełnie serio, kilka innych to swego rodzaju autoironia (mecz na plaży), ale najważniejszym jest, że nostalgia jest tu narzędziem, a nie celem. Każda z tych scen wnosi coś do historii, nie jest jedynie rzuconym w eter “ej, a pamiętacie to?” co jest bolączką wielu tzw. legacy sequeli (tak najnowszy “Matrixie”, o tobie mowa).

     Młodzi aktorzy spisali się świetnie, Miles Teller jako Rooster wygląda i zachowuje się dokładnie tak jakbym oczekiwał po młodym i narwanym pilocie, który nosi w sobie traumę i jednocześnie wielki żal do Mavericka. Bardzo podobał mi się też Glen Powell, jego “Hangman” to lustrzane odbicie “Icemana” z oryginalnej produkcji.

     Tom Cruise wypadł rewelacyjnie. Wrócił do roli na 100% i nie było to jego typowy występ w filmie akcji, ale kreacja pełna pasji i zaangażowania. Plus zaskoczyło mnie uwspółcześnienie motywu “macho”. Obowiązkowy element kina akcji z lat 80tych tutaj nie jest już pokazany tak jednoznacznie. Z jednej strony Maverick ciągle chce być tym młodym narwańcem i twardzielem, z drugiej: świat mu pokazuje, że czasem to jest nie na miejscu, czasem nieodpowiedzialne, a czasem po prostu… żałosne? Odważnie!

     Jeśli miałbym się czepiać, wskazałbym dwie zasadnicze wady. Pierwszą jest postać Penny. Bardzo lubię Jennifer Connelly, ale gdyby zniknęła ze scenariusza nikt by nie zauważył. Jest w filmie tylko po to, żeby Pete Mitchell miał kogoś do romansowania. Drugi problem to nierówny ton finału gdzie naprawdę świetnie zrealizowane i dramatyczne sceny przeradzają się nagle w komedię a’la “Szpiedzy tacy jak my”.

     Nie będzie zaskoczenia jeśli na koniec napiszę: idźcie do kina, koniecznie! Dla fanów “Top Gun z 1986” nowa część to pozycja obowiązkowa. Dla wszystkich innych seans będzie okazją do spędzenia świetnych dwóch godzin napakowanych akcją, niezłą historią i zrealizowanych z takim rozmachem, że ręce same składają się do braw. Na koniec pozwolę sobie zacytować opinię o filmie ManJAka, mojego guru pisania, absolutnego mistrza publicystyki z ukochanego Świata Gier Komputerowych: “Od licealnych czasów nie miałem tylu orgazmów jednego dnia.”. Howgh!

Top Gun: Maverick
9/10

Summary

Filmweb, IMDb

* – tak bardzo upodobnili go do filmowego ojca, że aż przesadzili, okazało się, że z pokolenia na pokolenie przechodzą nie tylko lekko przypałowe wąsy, ale też hawajskie koszule

** – jeśli jednak muszę: Nick “Goose” Bradshaw latał jednym F-14 z Maverickiem i zginął w wypadku podczas ćwiczeń, Maverick, jak prawdziwy hollywoodzki twardziel, obwiniał siebie

 

 

Comments

comments