“You either die a hero, or you live long enough to see yourself become the villain”. Tako rzecze w “Mrocznym Rycerzu” Harvey Dent. Czyli albo umierasz jako bohater, albo żyjesz wystarczająco długo, żeby z bohatera zamienić się w złoczyńcę. Taki los spotkał Harveya, podobnie miał Ethan Hunt z serii Mission: Impossible. Kolej przyszła zatem na Mike’a Banninga, gwiazdę kina akcji obecnej dekady. Ratował już prezydenta USA z przejętego przez terrorystów Białego Domu, biegał po całym Londynie, próbując ocalić światowych przywódców, a teraz… – zgodnie z bon motem Denta – sam jest podejrzany o dybanie na zdrowie przywódcy najpotężniejszego państwa na świecie – swojego szefa.

     Zanim jednak o filmie: tradycyjny kącik kreatywnego tłumacza/dystrybutora. Mieliśmy już “Olimp w ogniu”, “Londyn w ogniu” i już to było wystarczająco zabawne, bo “has fallen” jako “w ogniu” brzmi w najlepszym wypadku tak sobie. Trzecia część rzuca dodatkową kłodę pod nogi naszych pomysłowych translatorów, bo już nawet pierwszy wyraz nie brzmi zbyt dumnie. Nad Wisłą “Angel has fallen” przekłada się zatem na oczywiste “Świat w ogniu”. Musiało się tak skończyć, po prostu musiało…

     Jaki – a w zasadzie raczej: czyj – świat w ogniu? Ano Mike’a. Heros o twarzy (i akcencie, i niezbyt spektakularnym talencie aktorskim, i fizyczności) Gerarda Butlera ledwie uchodzi z życiem z zamachu dronowo-bombowego, ratując przy okazji (ponownie) prezydenta USA, Allana Trumbulla (Morgan Freeman). Wszystko wskazuje jednak, że bohater jest też… głównym podejrzanym. A to ci niespodzianka! Banning musi więc zrobić trzy rzeczy: uciec, udowodnić swoją niewinność i złapać PRAWDZIWEGO złoczyńcę. W sumie to cztery rzeczy: musi jeszcze robić groźne miny podczas wypowiadania przełomowych dla kina tekstów w stylu: “chyba, że to ja znajdę cię pierwszy!”.

     Jeśli widzieliście chociaż zwiastun albo jakikolwiek film akcji o podobnym schemacie – widzieliście już “Świat w ogniu”. Schemat goni schemat, nic nie zaskakuje. Nie ma tu niczego, czego wcześniej byście nie widzieli. Jest średnio udana próba dorzucenia wątku relacji ojciec-syn. Z jednej strony pomysł ciekawy i świetnie wypada tu Nick Nolte, z drugiej: temat tylko delikatnie nakreślono i po chwili wracamy do standardowej sieczki, wybuchów, strzelanin i pościgów.

     Same sceny akcji są w porządku. Ani zaskakujące, ani żenujące. Typowe dla niezbyt ambitnego kina akcji. Dziwią za to efekty specjalne. Spektakularny i naprawdę ładnie zrobiony nalot dronów z pierwszego aktu może naprawdę powalić w pozytywnym sensie. Potem efekty są już jakby mniej imponujące, by na koniec (wybuch budynku) razić w oczy dramatycznie niską jakością. Jakby ktoś źle zaplanował budżet na ten element i kiedy trzeba było zmontować finał, okazało się, że zostało parę nędznych dolarów.

     Pojawia się też znak rozpoznawczy serii: przez większość seansu może się wydawać, że to kolejny klon “Szklanych pułapek” czy innych “Uprowadzonych”, aż tu nagle albo nasz harcerzykowaty bohater posuwa się do tortur (jak było w “Olimp w…”) albo dzieje się coś złego postaci, którą uznaliśmy za kluczową dla fabuły, a więc nieśmiertelną.

     “Świat w ogniu” to doskonale średnie kino akcji. Ani przełomowe, ani dramatycznie złe, ani zaskakujące. Ot, do kotleta w sam raz. Wiadomo co się stanie, schemat goni schemat, a jednak ogląda się całkiem nieźle, a i czuje się satysfakcję, kiedy w końcu dobrzy biją złych. Nie polecam, nie odradzam, na leniwy wieczór jak znalazł. Nawet Butlera zdążyłem polubić, bo ma w sobie tę mieszankę negocjowalnej moralności Brudnego Harry’ego i arogancję Johna McLane’a.

Świat w ogniu (Angel Has Fallen)
5/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments