Miłość i chaos
Thor: Miłość i grom (Thor: Love and Thunder)
Byłem na dwóch koncertach covidowych. Dlaczego covidowych? Bilety kupione w 2019, a po wielu przełożeniach w końcu koncerty trzeba było ogarnąć w niewiele ponad dobę. Guns’n’Roses w Warszawie na Narodowym i dzień później Wrocław, Kings of Leon. Z jednej strony dziadki ganiające po scenie, i drące japy mimo 60 na karku, próbujący zarazić energią publiczność (skutecznie). Zagrali wszystkie swoje największe hity, a razem z bisami wszystko trwało 3,5 (!!!) godziny.
Z drugiej ekipa wyglądająca jak zespół, który wygrał konkurs w liceum i w ramach nagrody mogą zagrać na stadionie. Sweterki, koszule z kołnierzykiem, cały koncert w jednej pozycji. Muzycznie top, wokalnie dużo lepiej niż G’n’R (Axl długo prowadził życie Micka Jaggera, a zapomniał, że nie jest Mickiem Jaggerem), ale standardowe 2 godziny z bisami i do widzenia. Czy wyszedłem niezadowolony? Nie. Czy zapamiętam koncert starych dziadków z Kalifornii o wiele lepiej i na dłużej? Oczywiście!
Dlaczego was zanudzam swoimi wrażeniami z jakiegoś brzdąkania na gitarach? Bo idealnie oddają różnicę między pierwszym i drugim filmem Taiki Waititiego w MCU. Niestety, o ile to w “Miłość i grom” mamy ścieżkę dźwiękową napakowaną utworami Gunsów, o tyle sama produkcja przypomina właśnie ten drugi koncert. Poprawny, grzeczny, nie ma podstawy do domagania się zwrotu za bilet, ale… Po Ragnaroku, który był niespodzianką, zjawiskiem i ekwiwalentem szalonego koncertu Guns’n’Roses spodziewałem się po Waititim totalnego odjazdu, a nie spuszczenia z tonu.
Thor Odinson po wydarzeniach z “Endgame” wyruszał na poszukiwanie przygód ze Strażnikami Galaktyki i… zaraz się rozdzielają. Wiadomo, że to film o Asgardczyku, ale równie dobrze mogli ich rozdzielić poza ekranem. Wstęp nie wnosi niczego ciekawego. W zasadzie to trzy wstępy. W tym samym czasie Jane Foster ma problem zdrowotny i szast-prast, mamy dwóch Thorów (wstęp numer dwa). Krótka ekspozycja i ruszamy na wyprawę w celu ubicia Gorra (w tej roli rewelacyjny Christian Bale), bo ten powziął sobie za życiowy cel ubić wszystkie boskie istoty i ma ku temu naprawdę dobry powód (wstęp numer trzy).
Szkielet historii jest więcej niż dobry. Motywacje poszczególnych bohaterów proste, zrozumiałe, ale też potrafiące uderzyć w odpowiednie struny duszy widza. Dzięki temu finał jest nadspodziewanie wzruszający i pozostawia w głowie kilka życiowych refleksji. Problem w tym, że między zawiązaniem akcji i kulminacją mamy dwie godziny wypełnione bieganiem, gadaniem, walką i absurdalnymi żartami – znakiem rozpoznawczym Waititiego.
Biorąc pod uwagę wymienione wstępy, mam wrażenie, że Waititi miał pomysły (i materiał) na trzy filmy: komedia quasi-romantyczna (Thor/Jane), dramat (Jane) i horror (Gorr). Podobno nakręcił cztery godziny materiału, a potem musiał ciąć podczas montażu i to bardzo czuć. powieść nie “płynie” tak jak powinna, nie ma ciągu przyczynowo skutkowego. Jest tylko skakanie po lokacjach i ryczące kozy. Żarty z penisa, psychoanalizy Korga w telegraficznym skrócie, ale mnie cały drugi akt po prostu zmęczył. Niby mają misję, niby coś tam się dzieje, ale wygląda to bardziej jak zestaw improwizowanych skeczy niż historia, która ma początek, rozwinięcie i zakończenie.
Sceny z Gorrem i jego pomagierami (potwory cienia) to rzecz jakby wyjęta z filmów Raimiego, historia Jane wydaje się najciekawszym wątkiem, ale ostatecznie dostaje tak mało czasu, że wydaje się być potraktowana po macoszemu. No i cała sekwencja w pewnym boskim mieście. Zabawna? Miejscami tak, ale problem w tym, że wygląda jak w całości wyjęta z jeszcze innego filmu. Nie rozumiem też, dlaczego Russell Crowe jako Zeus mówi z rosyjskim akcentem, ale może się nie znam.
Najgorzej wypada chyba sam Thor, który biega tam i z powrotem, ale poza tym, ze w dialogach jest jakiś szkic kolejnej przemiany to na ekranie niespecjalnie widać sensowne poprowadzenie postaci. Jeden wielki chaos. Przecież ta postać już wychodziła na prostą! Dwa pierwsze filmy można przemilczeć. Waititi za pomocą komedii zrobił z Odinsona poważnego (!) bohatera, który przechodzi przemianę. Walka z Thanosem pogłębiły depresję Asgardczyka, ale też widać było nowe pokłady determinacji i woli walki. W “Miłość i grom” wraca Thor z pierwszych filmów, ale też z późniejszych produkcji… Beztroski wojak, załamany brat i syn, a także… trochę idiota. W każdej scenie jest taki, jaki ma być, żeby pasował do konkretnego skeczu. Wkurzające to strasznie, bo Thor z windy (słynna scena z Lokim na Sakaar) był doskonałą postacią biorąc pod uwagę drogę, którą przeszedł.
Jeszcze gorzej rzecz ma się z Korgiem i Walkirią czyli dwiema najlepszymi postaciami z Ragnaroka. Poza dorzucaniem swojej doli do puli żartów nie mają absolutnie żadnego uzasadnienia dla bycia w tej historii i gdyby ich kwestie powiedział ktoś inny – można by nie zauważyć ich nieobecności. Na brawa zasługuje za to wspomniany Christian Bale jako czarny charakter. Z jednej strony mroczny i brutalny, z drugiej – jak u Thanosa – można zrozumieć jego motywację, a nawet w pewnym momencie współczuć. Sam aktor dorzuca tu mieszankę mroku i groteski co daje postać ciekawą, przerażającą, ale też niejednoznaczną.
Szkoda, bo wydawało mi się, że akurat w przypadku tego konkretnego reżysera mogę liczyć na zdecydowanie więcej. Ragnarok był strzałem w dziesiątkę i powiewem świeżego powietrza. “Miłość i grom” to więcej tego samego, ale bez ładu i składu, z gorszymi lub zgranymi żartami i miałką fabułą.
Poraziła mnie też warstwa wizualna. Kolejny film spod znaku MCU, który wygląda po prostu źle. Wszystko co generowane komputerowo wygląda sztucznie i razi. Widać kiedy na planie aktorzy grają z rekwizytami i scenografią, a kiedy mają tylko wielkie zielone/niebieskie tło. Wiadomo, że nie jest tak źle jak w prequelach SW, ale dzieli je tylko przepaść technologiczna i dwie dekady, bo odczucia wizualne podczas oglądania miałem bardzo podobne.
Narzekam i narzekam, ale “Miłość i grom” to nie jest zły film. Po prostu zamiast kolejnej petardy na miarę pierwszego filmu Waititiego w MCU dostajemy średniaka okraszonego wzruszającym finałem, niezłym morałem i kilkoma mniej lub bardziej udanymi skeczami. Fani MCU pójdą i tak, fani Ragnaroka też, ale moim zdaniem dostajemy dużo mniej niż można wymagać od twórców, którzy wcześniej “dowozili” na dużo wyższym poziomie.
Na koniec refleksja: nie mam pojęcia co się dzieje z Kevinem Feige, ale martwi mnie kierunek MCU obrany po “Endgame”. A w zasadzie brak kierunku. Mieliśmy filmy słabe, takie sobie i niezłe, ale szczerze mówiąc poza Spider-Manami – które przecież są od Sony – reszta nie daje rady, a już na pewno nie widać tu spójnej wizji. Komiksiarze pewnie wiedzą, że Thanosem tej serii będzie Scarlett Witch, ale w życiu bym na to nie wpadł na tym etapie, znając tylko filmy. Aż chciałoby się zapytać… quo vadis Marvelu (może być z rosyjskim akcentem, czemu nie)?
PS Czułem się na sali wyobcowany. Sala IMAXowa niemal pełna, a poza mną chyba jedna osoba śmiała się na żarcie z ojcem Korga. No kurde bele, najlepszy tekst w filmie!