Mordercza nostalgia
Lato 84 (Summer of 84)
Ludzie wiedzą, że lubię filmy, że namiętnie je oglądam i czasem coś tam o nich piszę. To naprawdę fajne, bo zawsze mogę sobie z kimś pogadać na mój ulubiony temat, ale co ważniejsze – często jest tak, że gdy ktoś obejrzy coś wartego (wg niej/niego) uwagi, to pyta mnie, co sądzę o danej produkcji, albo czy w ogóle widziałem. Dzięki takiemu stanowi rzeczy czasem trafiam na tytuły, o których nie słyszałem, bo przeszły przez kina czy VOD zupełnie niezauważone. Tak jak “Lato 84” (w tym miejscu podziękowania dla Wojtka, bez jego rekomendacji pewnie bym nie obejrzał).
Davey Armstrong, nastolatek z Ipswich w Oregonie, ma fioła na punkcie teorii spiskowych. Uważa, że każdy ma jakiś, często mroczny sekret, a pozorny spokój w okolicy to tylko zasłona dymna. Gdyby żył współcześnie, na pewno działałby w społeczności płaskoziemców, zgłębiał tajemnicę chemitrails czy kolportował bzdury o szczepionkach powodujących autyzm. Internetu wtedy nie było, więc paranoja miała zasięg lokalny, a jej owocem było uznanie przez chłopca, że jego sąsiad, policjant Wayne Mackey, jest seryjnym mordercą. Wraz z grupą przyjaciół musi tylko znaleźć dowody, ewentualnie złapać delikwenta na gorącym uczynku.
Scenariusz jest jak spod sztancy. Schemat goni schemat i można tu znaleźć wszystkie standardowe zagrania z tego typu produkcji. Wystarczy spojrzeć na ekipę, z którą spędzimy godzinę z okładem: bardzo zwyczajny chłopak z sąsiedztwa jako protagonista (Davey Armstrong, w tej roli Graham Verchere) i koledzy: niezdarny grubasek o gołębim sercu (Caleb Emery jako Dale “Woody” Woodworth), kujon-okularnik (Cory Gruter-Andrew jako Curtis Farraday), który zna się na wszystkim oraz łobuz-buntownik, zdeklarowany fan rozrabiania i oglądania pisemek dla dorosłych (Judah Lewis jako Tommy “Eats” Eaton). No i motyw przewodni: sąsiad – jest mordercą czy nie? Na pewno jest, bo widzieli jak zrobił “coś”. A nie, bo to jednak tylko wyglądało na “coś”, ale to było coś innego, niewinnego. Gra w ciuciubabkę na całego, ale bez zwrotów akcji, które by powaliły na kolana. Poza finałem, w którym co prawda jest kilka naciąganych scen, ale też kulminacja jakiej się nie spodziewałem. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale udało się scenarzystom zaskoczyć mnie na koniec i było to całkiem satysfakcjonujące zakończenie.
Mimo schematycznego scenariusza film ogląda się bardzo przyjemnie. (Aż) Trójka reżyserów (François Simard, Anouk Whissell, Yoann-Karl Whissell) ulepiła całkiem niezły miks namacalnego klimatu lat osiemdziesiątych, luźnej komedii z nastolatkami i mrocznego thrillera, który momentami potrafi przestraszyć. Tłum w fotelu reżyserskim rzadko jest zaletą i nawet na łamach fsgk.pl zdarzało mi się czepiać, kiedy produkcja miała kilka różnych, niepasujących do siebie elementów, ale to nie jest ten przypadek. Powiedziałbym nawet, że tam, gdzie scenariusz nie domaga ze względu na przewidywalność, sytuację ratuje żonglerka nastrojem widza. Przełamywanie narastającego napięcia żartem, albo kończenie go w odpowiednim momencie makabryczną puentą – wszystko ma ręce i nogi, z niczym nie przesadzono. W drugim akcie robi się może odrobinę zbyt spokojnie i niemalże nudno, ale to pomijalna wada.
Inny minus jest w samym centrum historii: paczka przyjaciół złożona – jak wspomniałem – ze stereotypowych postaci nie sprawia wrażenia… paczki przyjaciół. Są sympatyczni, są zabawni, ale nie wiem, dlaczego się ze sobą kolegują. Dlaczego trzymają się razem? Oglądając “Goonies” czy “Stranger Things” w ogóle takie pytania nie świtają, a tutaj jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że łobuz-buntownik nigdy by do takiej ekipy nie przystał. Był w tym wszystkim jakiś lekki, głęboko schowany fałsz. Jakby konkretny skład grupy był ważniejszy niż jej integralność. Najbardziej jednak nie pasuje tu wątek miłosny. Pojawia się mniej więcej w połowie seansu i pasuje do filmu jak pięść do nosa.
“Lato 84” nie miało ani milionów dolarów na marketing i ogólnoświatową promocję (pojawiło się za to na festiwalu w Sundance) – z tego powodu dla wielu (w tym dla mnie) pozostało filmem stworzonym i dystrybuowanym gdzieś na peryferiach głównego nurtu. A szkoda, bo o ile nie jest to wiekopomne dzieło, o tyle warto obejrzeć, i dla ciekawego finału, i dla niezłych kreacji aktorskich, i dla cudownego, nostalgicznego klimatu lat osiemdziesiątych. No i najważniejsze: warto dla sceny, w której chłopcy kłócą się o sprawy związane z “Gwiezdnymi Wojnami”. W końcu w 1984 mogli się cieszyć istnieniem wyłącznie dobrych filmów z tego uniwersum.