Nasłuchałem się dużo dobrego o najnowszej mini-serii od HBO. Obejrzałem, a zaraz po tym postanowiłem więc, że pójdę trochę pod prąd i dorzucę łyżkę sporą szklankę dziegciu do tej wielgachnej beczki miodu, która rozmiarami zaczyna przypominać niesławny reaktor numer 4 z elektrowni w Czarnobylu. Niekoniecznie w kontrze do całego świata, raczej jako kilka słów krytyki wobec powszechnego, niemal bezkrytycznego uwielbienia dla serialu.

     Przyznaję się od razu i bez bicia: częściowo padłem ofiarą “overhype’u”. Słyszałem tyle dobrego o serialu, że po prostu nie mogłem nie obejrzeć. Zachwyty rozciągały się od “wybitny” przez “niesamowity” i “genialny”, aż po “serial wszech czasów”. Przy takiej podbudowie serial po prostu musiał mi się podobać, bo przecież niemal jednogłośnie okrzyknięto go objawieniem. No i podobał mi się, ale bez efektu “wow”. Solidna produkcja, ale ani razu nie otarła się o takie określenia, jakie spotkałem w recenzjach i opiniach. Co więcej: nie wynika to wyłącznie z nastawienia się na arcydzieło, bo jestem pewien, że to, co mi nie zagrało, nie zagrałoby nawet gdybym o “Czarnobylu” wcześniej nie wiedział nic.

     Zacznę jednak od peanów. HBO przyzwyczaiło nas do faktu przywiązywania w swoich tytułach dużej wagi do detali, ale tym razem wdrapano się na jeszcze wyższy poziom. Realizacja jest tak dobra, że ciężko w ogóle to opisać. Komuna z lat osiemdziesiątych po prostu wylewa się z ekranu, wyciąga po widza swoje łapska, a potem trzyma w garści do samego końca. Duszna atmosfera wiecznego zagrożenia, a to gniewem przełożonego, a to groźbą cichego zniknięcia z pomocą KGB, a to przed mówieniem głośno niepopularnej prawdy. Scenografia, kostiumy, rekwizyty, miejsca – wszystko wygląda tak dobrze i oddane jest tak wiernie, że podczas oglądania masz ochotę napić się herbaty słodzonej kostkami, w szklance z obowiązkowym metalowym koszyczkiem z uszkiem (byle łyżeczkę wcześniej wyjąć, żeby oka nie stracić). Tak. Pod tym kątem “Czarnobyl” to jest produkcja kompletna i nie wiem, czy jest cokolwiek, co można by zrobić lepiej.

     Podobnie jest ze sposobem opowiadania – było nie było – znanej historii. Kamera nie skupia się na konkretnych postaciach. Obserwujemy walkę, ucieczkę i dramaty na kilku poziomach. Decydenci, strażacy i ich bliscy, mieszkańcy Prypeci, czy w końcu górnicy pomagający przy akcji ratowniczej. Głównym bohaterem serialu jest reaktor, awaria i wszelkie następstwa. Ludzie natomiast są pokazani przez pryzmat swoich działań: pomoc niesiona innym, szukanie winnych, zrzucanie winy na innych, szukanie prawdy czy wręcz przeciwnie – tuszowanie faktów. Ciekawie pokazano też system komunistyczny od środka. System, który jest nieomylny, a każdy przejaw krytyki, wytknięcia błędu, czy może nawet po prostu nielogiczności działań jest traktowane jak zdrada. Główny inżynier nie wierzy w zapewnienia naocznych świadków o katastrofie, bo WIE, że reaktory RBMK nie wybuchają i koniec. Jeśli fakty są inne, tym gorzej dla faktów. Dyrektor elektrowni, Viktor Bryukhanov, rozmowę z dygnitarzem zaczyna od wręczenia kartki z listą ewentualnych winnych awarii. Komunizm w pigułce. Napisałbym, że serial ma cechy fabularyzowanego dokumentu, ale do tego trochę (niestety) zabrakło.

     Tyle, jeśli chodzi o zalety, które sam chciałem podkreślić. Po więcej peanów na cześć serialu zapraszam gdziekolwiek indziej, bo jest dość powszechny (i zaskakujący dla mnie) konsensus. Sam skupię się na wadach, które sprawiają, że produkcję HBO oceniam jako po prostu dobrą.

     Pierwszy argument na “nie” będzie z czapki, ale i tak musi tu paść. To drobnostka: skoro tyle wysiłku włożono w cały anturaż, dlaczego bohaterowie nie mówią po rosyjsku? Wiem, że teraz przewracacie oczami, bo się czepiam. Owszem, ale cały czas delikatnie drażniło mnie, że wszyscy mówią po angielsku z silnym akcentem wschodnim. Jak czarne charaktery z Bonda. Jest – jeśli mnie pamięć nie myli – w trzecim odcinku chyba autentyczna transmisja ówczesnej telewizji w ZSRR i spikerka nadaje po rosyjsku, przez co wkrada się dziwny rozdźwięk. To jednak drobnostka, mogę przymknąć oko.

     Gorzej z castingiem. Większość bohaterów wypada rewelacyjnie ze szczególnym uwzględnieniem Jareda Harrisa w roli Valerego Legasova – naukowca i głównego stratega akcji ratunkowej. Pozostali zaprezentowali się prawie tak samo dobrze. Nie wiem, jaki był klucz doboru, ale niektóre facjaty są tak bardzo komunistyczno-socjalistyczne, że stanowią niemal element scenografii idealnie pasujący do boazerii na ścianach i wykładzin na podłogach. Z dwoma wyjątkami, niestety w rolach bardzo mocno wyeksponowanych. Stellan Skarsgård jako Boris Szczerbina – gęba znana (i lubiana), a w dodatku aktor dobry, więc o co mi chodzi? Ano o to, że każde jego pojawienie się na ekranie burzy wrażenie oglądania paradokumentu. Całą stylizację szlag trafia, bo Skarsgård to nie jest żaden anonim i przez samą jego obecność czar pryska. Nie rozumiem, skąd taki pomysł. To nie jest nazwisko, które przyciągnie tłumy przed ekran, a skutecznie burzy imersję. Bliźniaczą sytuację mieliśmy w przypadku “Kompanii braci”, gdzie na sadystycznego dowódcę wybrano Rossa z “Przyjaciół”.

     Podobnie jest z Emily Watson, która w “Czarnobylu” gra postać fikcyjną, Ulanę Khomyuk, panią naukowiec, która jest niezłomną poszukiwaczką prawdy i pomaga Legasovowi w rozwikłaniu tajemnicy wybuchu reaktora. Według twórców (napisy po ostatnim odcinku) symbolizuje ona cały zespół tęgich głów, które dorzuciły swoją cegiełkę do ratowania sytuacji. Czuć to niestety na każdym kroku. Ulana to nie jest postać z krwi i kości. To zbiór archetypicznych cech, jedynie pozytywnych, od którego może zrobić się niedobrze. W ciągu krótkich pięciu odcinków wygłasza tyle szlachetnych tyrad o prawdzie, sprawiedliwości i robieniu tego co słuszne, że kolejny występ powinna zaliczyć w filmie Michaela Baya. Khomyuk ani przez chwilę nie wydaje się być częścią tego świata i myślę, że gdyby taka osoba istniała, w ówczesnym ZSRR nie zrobiłaby kariery, a być może nawet nie pożyłaby za długo. Taki Legasov robi się patetycznie nieznośny dopiero w swojej końcowej przemowie, a Ulana jest po prostu złożona z heroizmu, nadętych frazesów, czystego dobra i mądrości. Ble.

     Nie rozumiem też, jaka była funkcja dość rozległego wątku pobocznego, w którym młodziutki Pavel (Barry Keoghan – znów w miarę znana gęba) zostaje członkiem zespołu likwidującego zwierzęta w strefie skażenia. Ani to nie było ciekawe, ani przesadnie dramatyczne, ani nie wniosło kompletnie niczego ciekawego do opowieści. Wyobrażam sobie, że tych scen w ogóle nie ma i produkcja nie traci na jakości.

     Nie podobało mi się przesadne podkręcanie dramatyzmu sytuacji. Może jestem ofiarą własnej ciekawości, bo swego czasu (w liceum) pochłaniałem wszystko, co było dostępne w związku z tematem, ale właśnie z tego powodu kilkukrotnie podczas seansu miałem ochotę krzyknąć: “hej, bez przesady, aż takiego zagrożenia nie było”, albo “hej, tamci wcale nie zginęli”. Sami autorzy (znów) w napisach końcowych przyznają się do koloryzowania faktów, żeby wzmocnić dramatyzm. Niepotrzebny zabieg, choć rozumiem, że dla kogoś nieobeznanego z tematem to nie będzie problem.

     Podsumowując: to nie tak, że serial mi się nie podobał. W żadnym razie. “Czarnobyl” to bardzo dobre widowisko opierające fabułę na prawdziwych, dramatycznych wydarzeniach z 26 kwietnia 1986 roku i ich następstwach. Nie zgadzam się – i chciałem dać temu wyraz – że to produkcja bez wad i zasługuje na miano serialu wszech czasów. Chociaż tradycyjnie dopowiem – to tylko moje zdanie i nie trzeba się z nim zgadzać, a sam serial zdecydowanie polecam. Warto, choćby z uwagi na realizację, ale też po to, by wyrobić sobie własne zdanie.

Czarnobyl (Chernobyl)
8/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments