Król jest nagi? Raczej poddani…
Godzilla II: Król potworów (Godzilla: King of the Monsters)
Spektakularna historia poranionej rodziny opowiedziana w niespotykanej skali, zahaczająca o ekologię i problem z ludzkością. Wielowątkowa i skomplikowana. Opowiadająca o traumie, (nie)pogodzeniu się ze stratą, o fałszywej nadziei na naprawienie świata. O eko-terroryźmie, i wreszcie o wielgachnych potworach, tytanach, które panowały na ziemi kiedyś i właśnie zamierzają ponownie objąć tron! Zapnijcie pasy, nadchodzi Godzilla, król(owa?) potworów!
Założę się, że właśnie w ten sposób myśleli o swoim dziele scenarzyści: Zach Shields i Michael Dougherty (w podwójnej roli, bo odpowiadał też za reżyserię). Pochylili się nad finałową wersją i wpadli w zachwyt nad wielowymiarowością swojego dzieła. Niestety, niesłusznie.
W tym miejscu zdradzę wam wstydliwy sekret. Niezależnie od poziomu, jaki prezentuje dany film, zawsze oglądam do końca, zawsze staram się skupiać w stu procentach, żeby niczego nie przegapić. Teraz doszedł recenzencki obowiązek, ale zawsze zależało mi na pełnym doświadczeniu filmu, żeby opinia o nim opierała się o mocne fundamenty. Podczas oglądania “Godzilli II” przysnąłem (!). Dwa razy (!!). Nie byłem niedospany, nie byłem przemęczony, po prostu mnie zmogło. Jak to możliwe? Ano możliwe.
O ile w poprzedniej odsłonie tzw. fabuła i wątek ludzki były cokolwiek marnej jakości, o tyle były w miarę nieskomplikowane. W sequelu ktoś się zawziął i chciał napisać naprawdę ambitny scenariusz. Mamy więc następujące wątki: rozbita rodzina po traumie związanej z tytułowym jaszczurem; sekretna i paramilitarna organizacja “opiekująca się” znalezionymi tytanami; jeszcze bardziej sekretna i paramilitarna organizacja dążąca do zagłady świata ludzkiego, żeby oddać go ponownie tytanom; ludzie jako wirus niszczący planetę (dawno tego nie grali, chyba kilka filmów rocznie (nad)używa tego motywu); do tego rozmyślania nad tym, czy tytani mają jakiś swój cel, czy są tylko nieokiełznaną siłą natury; skąd się wziął jeden z nich, który nie pasuje do reszty; eksperymenty z komunikacją człowiek-tytan; zdrady; zdrady zdradzonych, zdrady zdradzających; i tak dalej…
Mieć takiego aktora jak Charles Dance i zrobić z niego płaskiego złoczyńcę na trzecim planie…
Naprawdę, można z tego – gdyby pokombinować – zrobić całą trylogię. A upchnięto wszystko w jednym filmie. Dlatego i postacie, i wydarzenia są potraktowane po macoszemu, nie ma szans złapać się jakiegokolwiek emocjonalnego haka. Coś sobie gadają, gdzieś biegają, do kogoś lub czegoś strzelają, ale nie ma w tym ani ładu, ani składu. Człowiek umiera z nudów i czeka na kolejne walki potworów, bo wszystko, co się dzieje pomiędzy, jest nudne, przesadnie skomplikowane i pozbawione sensu.
Same walki natomiast stanowią spory skok jakościowy w porównaniu z filmem Garetha Edwardsa z 2014 roku. Przede wszystkim jest ich więcej, a wszystkie monstra wyglądają świetnie. Pojedynki mają swój ciężar, potwory sieją zniszczenie dookoła, a kamera od czasu do czasu zjeżdżająca na poziom ludzi pozwala poczuć skalę wydarzeń. Ten element jest zdecydowanie najlepiej zrealizowany i jeśli miałbym polecać wizytę w kinie, to tylko ze względu na pięknie nakręcone, spektakularne mordobicia między Godzillą, Rodanem, Mothrą czy Ghidorah (Gidorą? Gidorahą? To się spolszcza? Odmienia?). Szczególnie w IMAXie wspomniane sceny zrywają beret z głowy i powodują ciarki na plecach.
Aktorzy robią co mogą, ale przyszło im pracować z bardzo trudnym, nijakim materiałem. Kyle Chandler prezentuje się zdecydowanie najlepiej, ale chyba tylko on i Ken Watanabe mieli świadomość, czym powinien być film tego typu. Pozostali – jak Vera Farmiga, Millie Bobby Brown czy Ziyi Zhang – grają w poważnym filmie katastroficznym, jakby co najmniej odtwarzali historię opartą na faktach. Szanuję wysiłek, ale to karkołomny pomysł i efekt jest raczej groteskowy. Dość powiedzieć, że na ekranie pojawia się Charles Dance (dla niewtajemniczonych/fanów GoT: Tywin Lannister) i poza tym, że jest, ciężko powiedzieć coś więcej o jego roli. Tak wykorzystano potencjał najlepszego aktora w obsadzie.
Jeśli kochasz wielkiego jaszczura na zabój (jak postać Kena Watanabe) – wyjście do kina będzie uzasadnione, o ile nie zaśniesz podczas eksploracji wątków związanych z ludźmi. Godzilli w “Godzilli II” jest dużo więcej niż poprzednio i pokazano to w sposób potrafiący zachwycić. Jeśli jednak same “kaiju” to dla ciebie za mało – odradzam seans. Poza ładnymi obrazkami nie ma w filmie niczego, za co warto byłoby zapłacić te paręnaście złotników.