Podwaliny kina s-f
2001: Odyseja kosmiczna (2001: A Space Odyssey)
Ludzie dzielą się na trzy grupy: ta, która (jeszcze) nie widziała Odysei; ta, która widziała i nienawidzi; ta, która widziała i kocha ten film. Ja należę do ostatniej. Ciężko jest napisać o dziele Kubricka czegoś, co nie zabrzmi jak banalna laurka albo czegoś, co już nie zostało napisane. Niesamowity, wizjonerski twór, który do dziś powala wykonaniem, pomysłem i realizacją. Za każdym obejrzeniem czerpię z tej opowieści trochę więcej. Jeszcze kilka lat temu pierwsza historia (Dawn of men) trochę mnie irytowała nieprzystawaniem do reszty treści. Dziś doceniam jej rolę w kontekście całości.
Jedyne co dziś może przeszkadzać współczesnemu widzowi to stara szkoła opowiadania historii. Stanley nigdzie się nie śpieszy. Sceny są długie, ujęcia bardzo statyczne, a krajobrazy nieruchome. Ponad to od zawsze irytował mnie problem ze skalą pojazdów. Mała rzecz ale zawsze mnie drażniło, że statek od środka wydaje się wielki, a przy porównaniu z kapsułami dla jednego człowieka wygląda na niewiele większy.
To jednak małe ryski na prawie doskonałym klejnocie. Odyseja kosmiczna powstała w 1968 roku! 46 (słownie: czterdzieści sześć!!!) lat temu! Już wtedy ktoś zakładał powstanie tabletów, skype’a czy międzynarodowej stacji kosmicznej. W Interstellar jest sporo bezpośrednich nawiązań do Odysei. Wielu mówi nawet, że to kolejne dzieło tego kalibru. Każda z tych osób powinna obejrzeć “2001:…” po raz (pierwszy?) kolejny zanim zacznie opowiadać podobne bzdury. W klasyku Kubricka nie ma ani grama “holiłudu”, patosu, banału i łzawych, głodnych kawałków o miłości.
Film zbudował fundamenty dla całego kina s-f jakie znamy dziś i choćby za to należy mu się pomnik. Najlepiej w formie monolitu.