Jaki Guy Ritchie jest – każdy widzi. Albo się kupuje jego styl, albo nie. Albo się lubi (mniej lub bardziej oczywiście) Porachunki, Przekręt, Rockendrollę czy łobuzerskiego Sherlocka Holmesa, albo nie. Dlatego łatwo ocenić czy najnowsza wersja legendy o Królu Arturze będzie wam się podobała. Jeśli lubicie styl tego reżysera to jest duża szansa, że wyjdziecie z kina zadowoleni, jak i ja wyszedłem.

     Ritchie zawsze musi mieć swoją własną wizję, nawet jeśli chodzi o postaci znane i lubiane. Holmes był paranoikiem i tłukł się na gołe pięści w jakiejś spelunie więc i tu tytułowy bohater nie może być zwyczajny w rozumieniu oryginalnej przypowieści. Artur (Charlie Hunnam), syn Uthera to rzezimieszek, lokalny przedstawiciel półświatka i opiekun dziewczyn z domu uciech. Dziewczyn, które go znalazły i wychowały po tym, jak wuj Vortigan (Jude Law) dokonał zamachu stanu i przejął stery w królestwie. Zbieg okoliczności sprawia, że Artur, przymuszony, wyciąga Excalibura ze skały. Mimo poznania przeszłości nadal… chce wrócić do swojego życia. Nie interesuje go korona. Problem w tym, że Vortigan chce ugruntować swoją władzę wykorzystując do tego śmierć bratanka. A to już się temu drugiemu zdecydowanie nie podoba…

     Legenda miecza zawiera wszystkie elementy charakterystyczne dla Guya Ritchiego. Efektowny, dynamiczny montaż scen, masa humoru, rewelacyjne użycie muzyki w filmie, wyraziste postaci i ten specyficzny, “łobuzerski” ton, który nawet legendę arturiańską w swojej oryginalnej skali sprowadza do opowieści o cwaniakach, rzezimieszkach i drobnych przestępcach. Nadaje to znanemu motywowi sporo świeżości i zupełnie nowej dynamiki. Nie znajdziemy tu patosu, wielkich słów ani spektakularnych bitew rodem z Władcy Pierścieni.

     Na pochwałę zasłużyli Jude Law i Charlie Hunnam. Ten pierwszy stworzył czarny charakter, który naprawdę potrafi przerazić. Jest w nim coś niepewnego, lepkiego, złego do szpiku kości, ale zostały też pierwiastki ludzkie. Artur to zaś człowiek, który musi w końcu zmierzyć się ze swoim pochodzeniem i przeistoczyć się z drobnego przestępcy w materiał na króla. Hunnama znałem do tej pory tylko z Pacific Rim i szczerze mówiąc nie podejrzewałem go ani o takie umiejętności aktorskie, jakie tu pokazał, ani o tyle charyzmy. Artur w jego wersji to naprawdę ciekawa i niejednoznaczna postać.

     Z minusów, a tych jest kilka, na pierwszym miejscu są kiepskie efekty specjalne. Mam wrażenie, że cały budżet poszedł na (genialną!) pelerynę pewnego potwora i wszystkie pozostałe “fajerwerki” trącą myszką. Postacie drugiego planu są trochę za mało wykorzystywane, a szkoda, bo jest potencjał. No i historia miejscami słabo się klei do kupy. Nie dość, że niektóre momenty pachną trochę deus ex machiną (ot, choćby przemiana głównego bohatera) to jeszcze w drugim akcie film zaczyna się trochę ciągnąć i niektóre sekwencje (próba zamachu) można by sobie spokojnie podarować.

     Mimo wad, tak jak wspominałem na wstępie: jeśli znasz i lubisz styl tego reżysera – Legenda miecza to pozycja obowiązkowa. Rozrywka na przyzwoitym poziomie gwarantowana. Nie jest to ani najlepszy film tego roku ani nawet najlepsza produkcja Ritchiego, ale po tylu rozczarowaniach (Zemsta Salazara, Alien Covenant, Mumia) w końcu dostałem tytuł, który realizuje obietnicę zabawy złożoną w zwiastunach. Wszystkim fanom Ritchiego polecam.

Król Artur: Legenda miecza (King Arthur: Legend of the Sword)
7/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments