“Straight to VHS/DVD”, czyli prosto na VHS, a potem – w miarę postępu technologicznego – na DVD. O co chodzi? O specjalną kategorię filmów, które mimo sporego budżetu wychodzą marnie na pokazach testowych albo wręcz producent zawczasu przyznaje się do porażki. Wtedy taniej wydać film na nośniku niż pakować pieniądze w dystrybucję kinową i reklamę. Studio pogodzone ze stratą po prostu stara się minimalizować jej rozmiar. Tzw. “damage control”. W tej samej kategorii mieszczą się tez produkcje niezbyt oryginalne, tanie i robione relatywnie niewielkim kosztem. Kręcone od początku z myślą, że nigdy nie zawitają na wielkim ekranie.

     Mam wrażenie, że “straight to VHS/DVD” przeszło bardzo płynnie i niemal niezauważalnie w “straight to streaming”. Możemy się czarować, że raz na jakiś czas Netflix czy Amazon sypną gotówką jakiemuś Alfonso Cuarónowi (“Roma”) czy innemu Noah Baumbachowi (“Historia małżeńska“) na ambitny projekt, ale większość produkcji sygnowanych “czerwoną N-ką” czy logiem “Prime” to właśnie takie niezbyt ambitne, niezbyt udane, kręcone szybko i byle jak potworki.

     Powoli robi się z tego moja specjalność. Narzekanie na kolejne produkcje, szczególnie Netflixa, które wyglądają jakby brali każdy podesłany im scenariusz i finansowali wszystko jak leci. “Potrójna granica“, “Tyler Rake: Ocalenie“, “Ostateczna operacja“, “Gołąbeczki“, “The Old Guard” – nie mam wątpliwości, że niezależnie od pandemii i innych zewnętrznych czynników, nikt nie rozważałby nawet szturmu na kina z tytułami tego rodzaju.

     Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że po raz kolejny odpaliłem produkcję spod znaku Netflixa i po raz kolejny zderzyłem się z tym samym. “Power” (w oryginale “Project Power) wpisuje się idealnie w nurt produkcji kręconych wyłącznie do wrzucenia na serwis streamingowy.

     Dwaj reżyserzy (Henry Joost, Ariel Schulman) wraz ze scenarzystą (Mattson Tomlin) odhaczają wszystkie obowiązkowe punkty, żeby idealnie pasować do gatunku. Znane gęby? Jamie Foxx, Joseph Gordon-Levitt. Sceny akcji? Kilka, żadna nie zapada w pamięć. Skrajnie wtórna fabuła? Oczywiście, kolejny super-narkotyk, po zjedzeniu którego mamy losowe super-moce. Każdy inne. A jak masz pecha, to eksplodujesz jak dojrzała czereśnia zgnieciona w palcach. Momentami jest tak przewidywanie i sztampowo, że słowo “sztampa” mogłoby się zarumienić oglądając “Power”.

     Przyznam, że czasem nawet mało oryginalny koncept można zamienić w małe arcydzieło, ale do kaduka! Trzeba się postarać! Trzeba mieć jakiś pomysł, jakiś patent, chcieć coś zrobić inaczej. Twórcy “Power” nie mają takich ambicji. Idą utartym schematem i nawet się z tym nie kryją. Zamiast jednego głównego antagonisty mamy kilku podrzędnych. Jakby tego było mało, pierwszy akt jest nudny, rozkręca się bardzo wolno i nie winię nikogo, kto odpuści sobie seans po pierwszych 30 minutach. Albo po pewnej żenującej scenie z rapowaniem. U mnie było blisko.

     Mógłbym pochwalić technikalia, ale nie ma za co. Dziwne ujęcia, rwane przejścia między scenami, obraz dziwnej jakości, bardziej jak kręcony telefonem niż kamerą i “greengrassowy” montaż 4 ujęć na sekundę. Albo pokazywanie rozmowy w aucie, gdzie jedna osoba mówi i jest centralnie w kadrze, ale gratis dostajemy rozmazany podbródek rozmówcy na pierwszym planie. Niewiarygodne niechlujstwo.

     Mógłbym się tak znęcać w nieskończoność, ale szkoda mojego i waszego czasu. Jest tyle dobrych filmów, nawet w serwisach streamingowych (ot, choćby niedawno na Netflix wjechała “Lego Przygoda 2“), że na “Power” po prostu nie warto tracić czasu. Zdecydowanie odradzam.

Power (Project Power)
3/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments