Remake, który nie boli
Siedmiu wspaniałych (The Magnificent Seven)
Do remake’ów mam stosunek raczej negatywny więc wieść o kolejny wcale mnie nie uradowała. Tym bardziej, że na warsztat wzięto prawdziwy klasyk: Siedmiu wspaniałych, udaną westernową adaptację Siedmiu samurajów Kurosawy. Zwiastun też nie był specjalnie zachęcający. Polityczna poprawność upchnęła w tytułowej siódemce czarnoskórego, Azjatę, Indianina i Latynosa, a wynajmuje ich waleczna i zadziorna kobieta. Brakowało jeszcze, żeby z pozostałych trzech białych dwóch było gejowską parą wychowującą przygarnięte dziecko. To taka uwaga na marginesie, bo na film zaciągnęły mnie dwa powody. Po pierwsze westernów od dłuższego czasu w kinie nie ma. Po drugie Siedmiu wspaniałych zawiera “trio Dnia próby”: Denzela Washingtona, Ethana Hawke’a i reżysera, Antoine’a Fuqua. Nie żałuję, że poszedłem do kina.
Historia jest tak oklepana, że nie będę tracił miejsca na jej streszczanie. Dość napisać, że znów wioskę terroryzowana przez psychopatycznego Bouge’a ma uratować, we współpracy z mieszkańcami, siedmiu różnej maści wyrzutków. Od pokerowego szulera, przez przestępcę, po Indianina bez plemienia. Fuqua nie sili się na oryginalność, nie przełamuje schematów, nie kpi z gatunku ani go nie rozwija. Ta produkcja jest do bólu poprawna. Nie będzie kolejnym Tombstone, Rio Bravo czy Bez przebaczenia.
Nadal jest jednak filmem wartym obejrzenia. Mamy tu wszystko to, co zawsze stanowiło o sile tego gatunku. Ciekawych, dobrze sportretowanych bohaterów, strzelaniny z udziałem setek statystów, pojedynki jeden na jeden czy pełne napięcia sceny w saloonie. Na plus zaliczam finałowa bitwę – jest ciekawie, intensywnie i emocjonująco, na minus – zakończenie. Mimo, że nie cukierkowe to nadal mocno polukrowane w stosunku do wersji z 1960. Ton filmu jest dużo lżejszy. Mimo, że miejscami zdarzają się naprawdę brutalne akcje, wszystko inne jest dość mocno ugrzecznione. Gdyby Disney robił western – tak właśnie to sobie wyobrażam. Nie ma tu naturalizmu Zjawy ani mrocznego klimatu Tombstone. Dziki Zachód wygląda na całkiem fajne miejsce do życia.
Aktorsko z uwagi na znane nazwiska jest poprawnie, ale szału nie ma. Może dlatego, że Denzel Washington gra tu Denzela Washingtona, Chris Pratt – Chrisa Pratta itp. Zwrócić uwagę warto najwyżej na Ethana Hawka, który próbuje tu coś oryginalnego zdziałać jako weteran wojny secesyjnej z urazem do zabijania, a także prześliczna, bojowo nastawiona Haley Bennett jako inicjatorka całej akcji z obroną wioski. Kompletnie nie podobał mi się za to czarny charakter. Heath Ledger w The Dark Knight zagrał rolę życia. Nie mam co do tego wątpliwości. Jego Joker już został postacią ikoniczną i przykrył (moim zdaniem) nawet wersję Nicholsona. Dlaczego o tym wspominam? Bo tak jak zaraz po matrixie mieliśmy zalew słabych filmów matrixo-podobnych, tak od dłuższego czasu każdy prawie złoczyńca w filmie próbuje coś jokerowo-ledgerowego dorzucić. Jakiś tik, jakąś minę, jakiś znak rozpoznawczy, nie zawsze pasujący do konwencji. Podobnie jest w Siedmiu wspaniałych A.D. 2016. Peter Sarsgaard robi dziwaczne miny, poci się, wali jakieś abstrakcyjne przemowy i sili się na pokazanie jak bardzo jest zły. A to przecież western! Wystarczy zwyczajny arogancki bufon, zwyczajny rządny władzy i bogactwa dupek, który ma innych gdzieś. Jak Gene Hackman w Szybkich i martwych.
Jeśli ktoś mnie spyta czy był sens znów “rimejkować” klasyka, odpowiem: nie wiem. Z drugiej strony doceniam wysiłek Antoine’a Fuqua, bo w zalewie “rimejków” nijakich (Pamięć absolutna) i beznadziejnych (Ghostbusters 2016, RoboCop 2014) zrobienie filmu przyzwoitego to już jakieś tam osiągnięcie. Szczególnie w gatunku, który lubię, a który ostatnio niemal zupełnie obumarł. Wydanych pieniędzy na seans w żądnym razie nie żałuję.