Jeśli widzieliście zwiastuny czy zabawne marketingowe virale z obsadą “Spider-Man: No Way Home” to wiecie czego, a raczej kogo, się spodziewać w filmie. Wiecie o pewnych aktorach/postaciach z poprzednich inkarnacji tytułowego bohatera, którzy mają wrócić w tej odsłonie. Ostrzegam jednak na początku: postaram się być maksymalnie dyskretny w poniższym tekście, ale gdybym miał nie zdradzić kompletnie nic, musiałbym, napisać dosłownie trzy zdania. Praktycznie każda scena zawiera coś, co można uznać za spoiler. Dlatego jeśli – jak ja – chcecie obejrzeć film w trybie “tabula rasa”, nie czytajcie nic, nie oglądajcie zapowiedzi i zwiastunów, po prostu idźcie do kina. Jeśli lubicie Spider-Mana w ogóle – warto. Jeśli lubicie wersję Toma Hollanda – warto. Jeśli nie widzieliście filmów Raimiego i serii “Amazing…”, a pajączek was ni ziębi, ni grzeje – odpuśćcie sobie.

     To powiedziawszy muszę popaść w swego rodzaju recenzencką schizofrenię. “Bez drogi do domu” widzę bowiem w dwojaki, niemal sprzeczny ze sobą sposób. Opowiem wam jaki ten film jest, ale też jak sprawił, że się czułem podczas seansu. Obydwa te spojrzenia mają punkty wspólne, ale jednocześnie są zadziwiająco daleko od siebie.

     No więc jaki jest “Spider-Man: No Way Home”? Oględnie mówiąc: mocno średni. Pod kątem rzemiosła zdecydowanie najsłabszy z trzech części z Tomem Hollandem w roli głównej. Nie dość, że praktycznie nie ma tu ani jednej sceny akcji, którą zapamiętam (jak walkę w Wenecji czy Pradze z “Far from home” albo akcję z samolotem w “Homecoming”). Finał jest zrobiony chaotycznie, dzieje się dużo, szybko, kamera skacze jak szalona, a trójki walczących tam protagonistów nie sposób od siebie odróżnić. Ba! Ogólnie niewiele widać. Produkcja cierpi na bardzo ciemną paletę barw i braki oświetleniowe. Aż mi się przypomniał niesławny “Han Solo: Gwiezdne wojny – historie”, który był pod tym względem koszmarny. Nawet CGI momentami wygląda na tanie i kiepskie.

     Scenariusz naszpikowany jest dziurami jak szwajcarski ser, a dialogi momentami są tak niezdarne i żenujące, że bruzdy w mózgu zdają się prostować. Do tego dostajemy kilka nietrafionych nostalgicznych elementów, po których może rozboleć głowa. Pająka z Hollandem lubiłem za brak wujka Bena, słynnego tekstu o odpowiedzialności i genezy super-bohatera. No to już mam powód, żeby lubić tę serię odrobinę mniej.

     Na szczęście Tom Holland (wiadomo), Zendaya (MJ) i Jacob Batalon (Ned) ze wspomagającymi ich Marisą Tomei (ciocia May) i Jonem Favreau (Happy Hogan) biorą cały ten majdan na barki i ciągną go swoją charyzmą, talentem i niesamowitą chemią między postaciami. Aktorzy są prawdziwymi super-bohaterami, bo to oni uratowali produkcję od bycia katastrofą. Bezdyskusyjnie najmocniejszy atut “Bez drogi do domu” i jeden z powodów, dla których warto obejrzeć zwieńczenie trylogii.

     Drugi to… emocje. Jeśli znacie choć trochę świat komiksów, wiecie, że raz na czas wychodzą jakieś albumy czy serie zwane eventami. Cross-overy gdzie historia opowiadana jest zazwyczaj dla ludzi, którzy bohaterów znają i (zazwyczaj) kochają. Najlepszy przykład to MCU: praktycznie każda kolejna część Avengers to filmowy odpowiednik komiksowego “iwentu”. Nikt nie traci czasu na przedstawianie bohaterów, dostajemy zawiązanie akcji, kolejni herosi dołączają i jedziemy z koksem. Dwuczęściowy finał sagi o kamieniach nieskończoności (“Infinity war”, “Endgame”) to chyba najbardziej znany i reprezentatywny komiksowy event na ekranie.

     Czemu o tym piszę? Ano dlatego, że “Bez drogi do domu” to kinowo-komiksowy event dla fanów Spider-Mana. Bardzo podobny (i ewidentnie inspirowany – a jak kopiować to od najlepszych!) do Spider-Man: Into the Spider-Verse. Połączenie trzech uniwersów w jedno i przemieszanie ze sobą wątków i relacji niemal wszystkich dotychczasowych antagonistów i protagonistów. Jeśli znacie poprzednie kinowe inkarnacje człowieka pająka – będziecie zachwyceni. Mimo niezdarnych dialogów i niezbyt dobrego scenariusza niesamowicie satysfakcjonującym jest zobaczyć znane twarze (i maski) na ekranie. Pobyć znów z tymi postaciami, dać im nową szansę zaistnieć i to tak, że szkielet historii ma ręce i nogi.

     Najważniejszy jednak jest fakt, że w końcu “hollandowy” Peter Parker nie rezonuje z Tonym Starkiem (“Homecoming”), nie próbuje wejść w buty mentora (“Far from home”), ale staje na własnych nogach i ma szansę pokazać kim jest naprawdę. Ma miejsce i czas, żeby zabłysnąć, żeby przejść przemianę i żeby wykazać się własną inicjatywą. Tu po raz kolejny film ratuje obsada, bo Holland genialnie portretuje i Parkera i Spider-Mana, a emocje, które wylewają się z ekranu, udzielają się widzom. Mimo scenarzystów, którzy z (nie)godną podziwu konsekwencją robią z Petera idiotę (procedura odwoławcza – obejrzycie, zrozumiecie).

     Narzekałem na tanie nostalgiczne zagrywki, ale to nie do końca tak. Nostalgii i odniesień do bohaterów, scen czy wydarzeń mamy tu multum, a tylko mały procent jest nietrafiony. Reszta naprawdę dobrze “siada” i zabiera nas w sentymentalną podróż, o której nie wiedzieliśmy, że potrzebujemy.

     Biorąc pod uwagę powyższe, stoję w rozkroku. W zasadzie to robię szpagat niczym Van Damme między ciągnikami siodłowymi Volvo. Z jednej strony dostałem cholernie satysfakcjonujący seans, który zabrał mnie na emocjonalny roller-coaster w najlepszym możliwym znaczeniu. Nawet elementy, które kiedy indziej uznałbym za dyskwalifikujące, tu mi aż tak nie wadziły. Z drugiej strony one są i nie ma co udawać, pod kątem filmowym produkcja kuleje i w wielu miejscach cierpi na brak pomysłu, talentu i błyskotliwości twórców. Co więcej – boję się oglądać drugi raz, bo znając już wszystkie niespodzianki zakładam, że emocje nie będą już tak intensywne. Co wtedy? Być może wady pomijalne na emocjonalnym haju okażą się zbyt duże?

     Dlatego umówmy się tak: ostateczna ocena będzie prosto z serca, a jeśli chcecie wiedzieć ile film dostałby z podejściem “szkiełko i oko” możecie odjąć dwa-trzy punkty od werdyktu.

Spider-Man: Bez drogi do domu (Spider-Man: No Way Home)
8/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments