Słaby koniec czwartej fazy MCU
Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu (Black Panther: Wakanda Forever)
Wiedzieliście, że “forever” to po angielsku “w moim sercu”? Znam parę słów w tym języku, ale przyznam, że jestem zaskoczony. Teraz już wiem, że pewien film z Melem Gibsonem (i doskonałą piosenką pod tym samym tytułem) to tak naprawdę “Młody w moim sercu”, a Freddie Mercury śpiewał razem z Queen pytając retorycznie “Kto chce żyć w moim sercu?”. No cóż, człowiek uczy się całe życie, dobrze, że mamy rodzimych tłumaczy.
Dobrze, żarty na bok, bo sprawa jest poważna. Kiedy po oszałamiającym sukcesie “Czarnej Pantery” reżyser Ryan Coogler miał niemal gotowy scenariusz dwójki, stało się nieuniknione. Chorujący na raka okrężnicy Chadwick Boseman opuścił ten łez padół i pozostawił najbliższych, przyjaciół i fanów pogrążonych w olbrzymim smutku. Śmierć ta rzuciła też cień na sequel, bo nie wiadomo było co zrobić z gotowym materiałem. Coogler (razem z drugim scenarzystą, którym był Joe Robert Cole)zdecydował się napisać wszystko od nowa uwzględniając śmierć odtwórcy głównej roli z jedynki. Rozumiem powody, ale uważam, że to był podstawowy błąd, który wpłynął na wszystko inne związane z produkcją.
Król T’Challa umiera poza wzrokiem widzów na tajemniczą i nieznaną chorobę, a na ekranie widać tylko zrozpaczoną Shuri (Letitia Wright), królową Ramondę opłakującą syna (Angela Bassett) i pogrzeb ukochanego władcy Wakandy. Temat potraktowany jest z wyczuciem i hołd dla postaci jak i dla aktora robi wrażenie. Co prawda zostaje zepsuty na koniec filmu, ale nie uprzedzajmy faktów.
“Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu” opowiada o… macie czas? Bo nie wiem nawet od czego zacząć… Mamy Shuri słabo radzącą sobie ze stratą. Jest królowa Ramonda próbująca zapanować nad królestwem i zewnętrznymi próbami wykradzenia virbranium. Jest Okoye, która ma strzec Shuri, ale plan się sypie. Pojawia się nowa bohaterka: Riri Williams (Dominique Thorne). Nastolatka dwa razy genialniejsza niż Stark i Banner razem wzięci. Dopaść Riri i zabić chce Namor czyli vis-a-vis Aquamana z DC – król podwodnego królestwa. Mało? Powraca grany przez Martina Freemana Everett K. Ross, który miota się między lojalnością wobec przyjaciół z Wakandy, a CIA i dziwną szefową, Valentiną Allegra de Fontaine (Julia Louis-Dreyfus). Jest wreszcie Nakia (Lupita Nyong’o), która wraca nie wiadomo po co, bo nie ma w filmie żadnej sensownej funkcji poza sceną po napisach.
Czy z takiego namnożenia wątków, postaci i motywacji da się zrobić spójną opowieść? Być może, ale Cooglerowi się nie udało. Fabuła jest bardzo chaotyczna, zaczyna się śmiercią T’Challi i pogrzebem, a potem następuje totalny chaos. Choćby wspomniana Riri, jej postać wydaje się kluczowa, a potem znika na 2/3 seansu. Podobnie jest z Okoye. Scenariusz próbuje łapać kilka srok za ogon i niespecjalnie się udaje. Najbardziej sensowny wydaje się Namor (Tenoch Huerta) i jego motywacja. Po raz kolejny wraca motyw złego białego kolonizatora w odwiecznym, wielopokoleniowym konflikcie z tubylcami.
Problem w tym – i wiem jak to brzmi – że są pewne granic mojej tolerancji na rzeczy żywcem wzięte z komiksu. Wiele jestem w stanie znieść, wybaczyć i zaakceptować, ale półnagi facet, który lata na małych skrzydełkach (wziętych żywcem z hełmu Asterixa) które wyrastają mu z nóg, na wysokości kostek a’la Hermes… to już za dużo. Tutaj wysiadam i nie jestem w stanie potraktować postaci ani wątku serio. Wiele głupotek przechodzi jak dorzuca się humor. Dwa pierwsze Thory z plastikową zbroją i młotkiem były nieznośne, ale już Ragnarok traktujący siebie jak komedię wypadł idealnie. Problem z Namorem jest taki, że tu dosłownie wszystko jest potraktowane śmiertelnie poważnie, a facet latający na małych skrzydełkach przy kostkach to ma być postać tragiczna i jednocześnie trochę antybohater, a trochę czarny charakter.
To zresztą kolejny problem: postać grana przez Tenocha Huertę zaczyna ciekawie i jako niejednoznaczny bohater, a kończy jako sześćdziesiąty ósmy nikczemnik z uniwersum MCU, który ciska daremnymi hasłami o zniszczeniu świata na powierzchni i w ogóle zabiciu wszystkich. Wątek z potencjałem, który z każdą chwilą dryfuje bardziej w stronę sztampowej opowieści jakich mamy setki. Aż do finału, który jest beznadziejnie nakręconą “wielką” bitwą pośrodku niczego (dosłownie, środek oceanu) na paskudnie wygenerowanej komputerowo łodzi gdzie znów nie wiadomo co się dzieje, ale jest dużo skakania, machania dzidami i strzelania.
Czy są jakieś pozytywy? Ano są. Początek wątku Namora wydaje się interesujący. Jego historia i motywacja początkowo mogą naprawdę zaciekawić. Poza tym pojawia się przepiękne auto (Plymouth Cuda 440 Six-Pack z 1971 roku), miło zobaczyć na ekranie Lupitę Nyong’o nawet mimo braku sensownej roli. No i M’Baku (Winston Duke), który w końcu może spełnić swoje marzenie!
“Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu” to smutne i bardzo słabe zamknięcie mizernej czwartej fazy MCU, która pozostawia w człowieku przekonanie, że “MCU skończyło się na Endgame”. Co prawda były po drodze dwa świetne Spider-Many i interesujący eksperyment z “Eternals”, ale poza tym wszystko średniej jakości i bardzo nijakie. Nominację do Oscara w kategorii efektów specjalnych traktuję jako nieśmieszny żart, podobnie jak nominację dla Angeli Bassett. Jej teatralne miny i gesty nie zrobiły na mnie wrażenia, a momentami wydawały się przesadzone. Wszyscy fani MCU i tak obejrzą, ale jak nie jesteście wkręceni w ten świat i nie czujecie potrzeby śledzenia losów wszystkich bohaterów – szkoda waszego czasu.
Acha, jeszcze wspomniane wcześniej zakończenie… a w zasadzie scena po napisach. Na wszelki wypadek za spoilerem:
Spoiler!
Truizm, ale nie można zjeść ciastka i mieć ciastka o ile nie ma się dwóch ciastek. Coogler przepisał film od nowa, żeby dostosować fabułę do śmierci Bosemana/T’Challi tylko po to, żeby w scenie po napisach wyskoczyć jak Filip z konopi z ukrywanym parę lat synem króla Wakandy? Który w dodatku też nazywa się T’Challa? Serio? Przecież to jest zabieg subtelny jak odnaleziony po latach zły brat bliźniak w telenowelach z południowoamerykańskich oper mydlanych. Miało być chyba wzruszająco i pozytywnie, a wyszło żenująco i z subtelnością słonia w składzie wiadomo czego. Byłem w ciężkim szoku, że na żadnym etapie produkcji ta scena nie wypadła z filmu.