Takie sobie fantasy
Wiedźmin (Witcher), sezon 2
Po przerwach w kręceniu spowodowanych pandemią i kolejnych obsuwach w końcu jest! Drugi sezon Wiedźmina wylądował na Netflixie i od 17 grudnia każdy posiadacz abonamentu może obejrzeć wszystkie osiem odcinków. Ciri ćwiczy się na wiedźminkę, Yennefer dochodzi do siebie po Sodden, Geralt klnie i warczy, a Jaskier znów próbuje muzyką poruszyć czułe struny naszej duszy… a ja? A ja ponowie bardzo chcę polubić serialowego “łiczera” i ponownie nie potrafię. Nie tak się umawialiśmy Netflixie.
Twórcy serialu – trzeba to przyznać z całą mocą – uczą się na błędach. Chwała im za to! W końcu jest sensowna praca kamery, a nie statyczne ujęcia z dwóch kątów. W końcu dostajemy zabawę światłem i nietypowe najazdy czy tzw. “rybie oko”. W końcu mamy więcej szerokich kadrów w plenerach i jeszcze więcej naprawdę ładnych krajobrazów. Całkiem nieźle prezentują się wnętrza, chociażby świątynia Melitele przypadła mi do gustu swoim nieoczekiwanie orientalnym sznytem. Nadal jednak zdarzają się potknięcia. Pewna jaskinia, do której udają się Geralt i Vesemir, wygląda jak CGI sprzed dobrych 15 lat. Ogólnie jednak drugi sezon wizualnie idzie w dobrą stronę i wchodzi poziom wyżej.
Mimo mojego nabożnego uwielbienia dla opowiadań i sagi, mimo miłości do gry – rozumiem, że serial jest adaptacją, a nie dokładną ekranizacją. Mało tego, odcinek z Nivellenem pokazuje jak można pogodzić jako-taką wierność materiałowi źródłowemu z powiewem świeżości. Piszę to szczerze zdziwiony, ale tam, gdzie serial robi coś po swojemu – wypada naprawdę dobrze. Nie chcę nikomu psuć przyjemności z oglądania, więc spoilerów nie będzie. Powiem tylko tyle: wątek elfów wypadł ciekawiej, niż się zapowiadał, pomysł z poprowadzeniem postaci Ciri – i tego co się z nią dzieje – też pozytywnie zaskakuje, a i niektóre elementy związane z samym Kaer Morhen zaliczam na plus, mimo różnic z oryginałem. Może po prostu podoba mi się odkrywanie nowej wizji zamiast oglądać, jak krok po kroku ktoś pokazuje mi to, co znam niemal na pamięć…
Niestety treść nie idzie w parze z formą i forma właśnie jest największą bolączką nowego sezonu. Henry Cavill poszedł – jak przepowiadałem – ścieżką Bale’a z Batmanów Nolana i popadł w groteskę. Albo deklamuje wzniosłe mądrości życiowe z przesadną egzaltacją, albo warczy na innych jakby miał raka krtani, albo pokazuje swoje miękkie serce w sposób tak teatralny, że zęby bolą. Chyba największa aktorska przemiana in minus. Reszta postaci prezentuje się nieźle, chociaż nikt, może poza Jaskierem (Joey Batey), nie błyszczy jakoś wybitnie. Może jeszcze Cahir (Eamon Farren) potrafi się wybić ponad wszechobecną przeciętność. Co ciekawe, w wątku, gdzie Jaskier spędza dużo czasu z Yennefer, widać, że między tą parą aktorów jest pięć razy więcej chemii niż między Yen a Geraltem. Chyba nie tak to powinno wyglądać…
Najgorsze jest jednak koszmarnie nierówne tempo opowieści. Kiedy jeszcze osią fabularną odcinka jest opowiadanie – całość całkiem nieźle “płynie”. Kiedy natomiast skaczemy między Redanią, Cintrą, Kaer Morhen czy Aretuzą, robi się cholernie… nudno. Nie spodoba wam się to porównanie, ale miałem okropne skojarzenia z prequelami Gwiezdnych Wojen. Niektóre odcinki składają się niemal wyłącznie ze scen, w których dwie osoby stoją/idą/siedzą i rozmawiają. Często rozmowa jest po prostu bezczelną ekspozycją, żeby widzowi wyjaśnić motywacje poszczególnych bohaterów i wyjawić, jakie mają plany. Geralt i Ciri, Geralt i Vesemir, Geralt i Triss, Fringilla i Cahir, Yennefer i Cahir, Yennefer i Jaskier, Dijkstra i Vizimir, Vilgefortz i Tissaia de Vries, Filavandrel i Francesca, Francesca i Fringilla. Gadanie, gadanie, gadanie. Żeby było jasne: uwielbiam przegadane produkcje. Chociażby początek serialu “True Detective”, trzy odcinki składały się głównie z (genialnych i błyskotliwych) dialogów pary śledczych różnych od siebie jak dzień i noc. W dialogach w “Wiedźminie” nie ma ani grama błyskotliwości, polotu, ba! Przez ilość ekspozycji momentami ciężko uwierzyć w autentyczność rozmów, bo normalni ludzie nie prowadzą konwersacji w ten sposób.
Pojawiają się też zagadkowe elementy historii, o których wcześniej mowy nie było. Wielokrotnie słyszymy bohaterów powtarzających z powagą słowo “kontynent”, mając na myśli otaczających ich świat, jakby chodziło o coś wyjątkowego i ważnego. Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale w pierwszym sezonie słowa na ten temat nie było, prawda?
Ilość i jakość dialogów to prawdziwy (niezamierzony) dramat w tym sezonie i element nie do obrony. Za to jak już (z rzadka) Geralt chwyta za miecz i rąbie nim zawodowo – jest na czym oko zawiesić. Szybkie i brutalne walki kończą się widowiskowo, krwawo i z przytupem. Szkoda, że ten element potraktowano po macoszemu i rzadko mamy okazję podziwiać pracę kaskaderów i choreografów walk.
Z drobnych uwag – ciekawi mnie czemu w produkcjach wypuszczanych w całości (kompletny sezon od razu dostępny) – nadal zdarzają się tzw. “cliffhangery” na koniec odcinka. Może część osób dawkuje sobie serial po trochę, ale jak patrzę na social media – większość chyba jednak ogląda w jednym-dwóch rzutach i zabieg taki wydaje mi się bezsensowny, ale może się czepiam.
A że czepiać się czasami po prostu muszę, to wspomnę o kilku kompletnie nieprzemyślanych detalach, które – choć drobne – bardzo mnie irytowały. Na przykład termiczna niezniszczalność Geralta. Heros z niego konkretny, ale naprawdę może jechać przez pół kontynentu w krótkim rękawku, kiedy wokół pada śnieg i trzaska mróz? Po naprawdę dobrze sportretowanej zimie w “Grze o tron” tutaj mamy takie trochę trzeciorzędne fantasy w stylu “Herculesa” czy “Xeny”. Zerwanie z iluzorycznym realizmem. Chociaż nic mnie nie przygotowało na zrzucane z nieba ulotki z “rysopisem” pewnych uciekinierów… Gdyby ktoś mi to opowiedział – nie uwierzyłbym, że można tak idiotyczny element wstawić do poważnej produkcji. O tym, że jedna z poszukiwanych osób wtapia się w tłum biegając w intensywnie fioletowej pelerynie z kapturem, już nie wspominam. Owszem, to są detale, ale właśnie takie drobne elementy budują spójność i wiarygodność świata przedstawionego, a z tym jest w drugim sezonie chyba jeszcze bardziej krucho niż poprzednio.
Przestałem liczyć na to, że polubię się z netflixowym “Wiedźminem”. Na pewno obejrzę kolejną (potwierdzoną już) serię i autentycznie ciekawi mnie, w którą stronę prowadzi serialowy wątek Ciri. Przestałem jednak wierzyć, że twórcy są w stanie doskoczyć do poziomu, który prezentowała “Gra o tron” w swoich pierwszych 2-3 sezonach. Po prostu nie ta liga i nie ten talent (za kamerą czy pracujący przy scenariuszu). Może i nie ten budżet? Scenariusz napisano tak, że sporo wydarzeń ma miejsce w twierdzy wiedźminów, jakby brakowało kasy na kolejne plany zdjęciowe. W serialu Kaer Morhen momentami sprawia wrażenie dworca autobusowego, gdzie sporo bohaterów wpada przejazdem, potwory pchają się drzwiami i oknami, a byle łachudra jest w stanie teleportować się tam na zawołanie.
Trzeba się z tym pogodzić: “Wiedźmin” to przeciętna, solidna produkcja z kategorii tych, które można obejrzeć i nawet nieźle się bawić, ale jeśli ktoś ominie – straci niewiele. Drugi sezon utwierdził mnie w tym przekonaniu. Zaraza!