Cholernie ciężko jest napisać recenzję takiego filmu jak “Avengers: Endgame” (odmawiam używania źle przetłumaczonego polskiego tytułu). Jak się okazuje – większość materiałów promocyjnych i zwiastunów opiera się o pierwszy akt. Ba, rzekłbym nawet, że w większości to są początkowe minuty seansu. Postaram się jednak opisać wszystko tak dokładnie jak potrafię, nie zdradzając przy okazji żadnego detalu, który mógłby wam zepsuć niespodziankę przygotowaną przez braci Russo. Właściwie to całą gamę niespodzianek i zwrotów akcji.

     “Endgame” zaczyna się ckliwie i z wyczuciem, potem następuje – jak u Hitchcocka – trzęsienie ziemi, ale napięcie… No właśnie, zupełnie nie tak jak u Hitchcocka, zamiast rosnąć – gdzieś się rozłazi. Dzielni bohaterowie, którzy pozostali przy życiu, chcą zrobić wszystko, albo cokolwiek, żeby tylko odwrócić skutki najbardziej zabójczego pstryknięcia palcami w historii wszechświata. Są momenty rezygnacji, braku nadziei i lizania ran. Niektórzy próbują odnaleźć nowy cel, inni pogrążają się w depresji. Pojawia się jednak światełko w tunelu i Avengersi wyruszają na misję ostatniej szansy. Czy się powiedzie? Jaka będzie cena i czy będą gotowi ją zapłacić?

     W tym miejscu pojawia się pierwszy duży zgrzyt. Główny wytrych fabularny mocno mnie rozczarował. Wałkowane było to już w kilku produkcjach czy seriach i naprawdę ciężko wyciągnąć z tego motywu coś więcej. Napisałem wytrych, a nie klucz, bo tak naprawdę plan pokonania Thanosa i przywrócenia ładu sprzed “pstryczka” to tylko pretekst do sentymentalnej podróży po MCU. Drugi akt to w całości bowiem tak zwany “fan service”. Czyli wspominanie najlepszych momentów z MCU, domykanie wątków, rozliczanie się postaci ze swoimi demonami i stawanie twarzą w twarz z samym sobą. Ma to swoje plusy.

     Jeśli jesteście z bohaterami od początku, jeśli widzieliście wszystkie filmy z tego uniwersum, to czeka was godzina (z okładem) pełna wzruszeń, westchnień i ciepłych uśmiechów. Emocjonalny rollercoaster bazujący na przywiązaniu do postaci wyszedł znakomicie. Nostalgia często wykorzystywana jest cynicznie, ale nie tym razem. Bracia Russo rozumieją miłość fanów i sami ewidentnie kochają swoich podopiecznych. Dlatego każdy element, każde spotkanie, każda rozmowa czy spojrzenie wypadły autentycznie i nie pobrzmiewają fałszem.

     To powiedziawszy, muszę się wam z czegoś zwierzyć. Nie jestem komiksowym fanatykiem, więc jakieś ikoniczne momenty z komiksów przeniesione na ekran nie powodują u mnie motyli w brzuchu i szybszego bicia serca. Jeśli są sprytnie wplecione w fabułę – fajnie, ale nie mogą mi jej zastąpić. I to w zasadzie mój główny zarzut do “Endgame”. Mniej więcej połowa filmu to taki czysty “fan service”. Pamiętacie te czy inne wątki? Pamiętacie najlepsze momenty? Przeżyjmy to jeszcze raz! Owszem, to miłe. Owszem, to nagroda, ciepłe słowa i poklepanie po ramieniu widza. Szczególnie takiego, który oglądał wszystkie poprzednie filmy i niejako finansował kolejne. Tylko, że spodziewałbym się czegoś podobnego w ostatnich 15 minutach seansu, a nie w drugim akcie, który trwa ponad godzinę. Wyobraźcie sobie słynne i nieznośnie długie, wielowątkowe zakończenie “Powrotu króla” rozciągnięte jeszcze bardziej i wsadzone w środek produkcji, przed finałem.

     Taka konstrukcja “Endgame” sprawiła, że z jednej strony dałem się ponieść emocjom i wzruszałem się razem z resztą sali, ale z drugiej gdzieś kompletnie uciekło całe napięcie. Zniknęła z oczu stawka i podekscytowanie przed ostatecznym starciem sił dobra i zła. Zamiast tego dostałem delikatnie odgrzewane kotlety, album “Greatest Hits” z piosenkami tyleż cudownymi, co dobrze mi znanymi. Zdarzają się i w tym czasie jakieś potyczki, ale mają raczej niewielki ciężar gatunkowy. Bliżej im do wygłupów na lotnisku w “Civil war” czy starć z pierwszych “Avengers” niż na przykład do pojedynku Kapitana Ameryki z Iron Manem w finale wspomnianej “Wojny bohaterów” czy starcia z Thanosem w poprzedniej odsłonie.

     Kiedy już jednak kończy się wielka i nostalgiczna podróż po MCU, zaczyna się finał. Widowiskowy i spektakularny, ale znów: poza drobnymi elementami, które wtłoczą fanatyków komiksowych w stan pełnej ekstazy, nie ma tu nic, czego wcześniej byśmy nie widzieli. Jeden wielki zły z armią mięsa armatniego kontra herosi z kolegami i koleżankami. Momentami starcie nakręcone jest tak dynamicznie i (niestety) chaotycznie, że nie wiadomo co się dzieje. Jakby bracia Russo w pewnym momencie poszli za daleko w pogoni za efektem “wow” i trochę stracili kontrolę nad całością. Owszem, są momenty, gdzie nawet moje zimne serce zabiło mocniej, i są takie, że pojawiły się łzy. Szczególnie jeden, bardzo dramatyczny, który bardzo łatwo mógł otrzeć się o groteskę. Na szczęście tu nie zabrakło wyczucia i to będzie jedna z najsmutniejszych, ale i najlepszych scen w całej historii MCU.

     Jedną z najgorszych będzie za to symboliczna scena pod tytułem “triumf feminizmu”. Nie napiszę bardziej szczegółowo, ale oglądając film będziecie wiedzieć o co chodzi. Są świetne sposoby na pokazanie, że dziewczyny dają radę tak samo dobrze (albo i lepiej) niż faceci. Ot, choćby wszystko co robią Shuri i Okoye w “Czarnej Panterze” albo walka z “Infinity war”, gdzie Okoye i Czarna Wdowa pomagają Scarlett Witch uporać się z Proximą Midnight. W “Endgame” natomiast scena “girl power” jest tak nadęta i sztucznie wciśnięta, że budzi skojarzenia raczej z “Ghostbusters” a.d. 2016. Wiecie jakiego typu to są skojarzenia… Na plus zaliczam symboliczny udział Kapitan Marvel w imprezie. Bałem się (nie tylko ja), że ostateczne starcie wygramy dzięki niej na zasadzie “deus ex machina”, ale nic takiego nie ma miejsca i wpleciono tę postać bardzo sprytnie w świat znany z poprzednich odsłon.

     Wracając jednak do konstrukcji “Endgame”, moim zdaniem za dużo czasu poświęcono domykaniu wątków, a za mało właściwej fabule. Po bardzo dobrym “Infinity War” czekałem przede wszystkim na dobre poprowadzenie i zakończenie wątku Thanosa, pstryknięcia i kamieni nieskończoności. Tymczasem gdyby zebrać wszystkie sceny bezpośrednio związane z tytanem i jego udziałem w całym bałaganie, wyjdzie… 35 minut? Może 40. Na trzy godziny materiału. Trochę mało. Przez większą część seansu czułem się jakbym oglądał krótkie etiudy podsumowujące wątki poszczególnych Avengersów bardziej, niż jakby to była pełnoprawna kontynuacja “Wojny bez granic”. Powoduje to jeszcze jeden problem: jeśli ktoś obejrzał “Infinity War” i może 3-4 inne filmy z MCU, tutaj nie ma czego szukać. Większość scen będzie zwyczajnie niezrozumiała, albo nie złapie się połowy smaczków, mrugnięć i nawiązań.

     Jeśli chodzi o pozytywy, na pewno warto napisać słowo lub dwa o żartach. Te w większości trafiają w punkt. Miejsce Bruce’a Bannera z “Infinity War” zajął Thor Odinson i trzeba przyznać, że Chris Hemsworth talent komediowy ujawniony w “Ragnarok” wyniósł w “Endgame” na jeszcze wyższy poziom. Trochę na tym ucierpiała dramatyczna strona jego postaci, ale trudno. Coś za coś. Jest na tyle zabawny, że w ogóle mi to nie przeszkadzało. Każde jego pojawienie się na ekranie oznaczało salwę śmiechu, a kiedy przyszło do walki i tak dawał z siebie tyle co zawsze. Do puli żartów swoje dorzuca bezbłędny Paul Rudd jako Scott Lang. Znalazło się też kilka fantastycznych scen bezczelnie korzystających (w dobrym sensie) z głównego wytrycha fabularnego, na których ubawiłem się po pachy. Szept Kapitana Ameryki w windzie… to po prostu trzeba zobaczyć!

     O aktorstwie pisać nie będę. Wszystkich znamy na tyle dobrze, że wiadomo czego się spodziewać. Najlepsi grają fantastycznie, Evans, Brolin czy Downey Jr. jak zawsze w wysokiej formie, o Hemsworth’cie wspomniałem wcześniej. Scarlett Johansson ma w końcu więcej czasu i miejsca, żeby błysnąć. Podobnie Jeremy Renner. Najważniejsze, że nikt tu nie wykazuje objawów “zmęczenia materiału” jak Daniel Craig w ostatnich Bondach czy Jennifer Lawrence w najnowszych X-Menach.

     Po seansie poczułem się odrobinę rozczarowany. Podkreślam, odrobinę. “Avengers: Endgame” jest moim zdaniem najsłabszym filmem braci Russo z czterech propozycji w MCU. Co nie zmienia faktu, że to nadal bardzo dobra produkcja. Świetnie nakręcona, nieźle napisana, dobrze zrealizowana od strony producenckiej. Dająca fanom w większości to, na co czekali. Moje nadzieje i przedpremierowe oczekiwania na satysfakcjonujące rozwiązanie wątku Thanosa utoną w powodzi zachwytów nad sprawnym domknięciem wielkiej sagi złożonej z 21 kolejnych filmów Marvela w jednym, wspólnym uniwersum. Myślę, że dla fanów komiksów i widzów bezwarunkowo zakochanych w Avengersach od początku to będzie produkcja doskonała. Zasługująca na pełną dychę, w ostateczności na dziewięć. I ja to rozumiem. Jednocześnie z powodów wyczerpująco (mam nadzieję) opisanych wyżej muszę sam przyznać siedem, bo “Infinity War” oceniłem na osiem, a moim zdaniem to był po prostu lepszy film od “Endgame”. “Koniec gry” to bowiem idealne domknięcie Marvel Cinematic Universe, ale jako samodzielny tytuł czy jako sequel do “Wojny bez granic”, wypada tylko (i aż) nieźle.

PS Po finale i obejrzeniu wszystkich 22 filmów z MCU zdania nie zmieniam, a tylko utwierdzam się w przekonaniu: najlepszą, najciekawszą, najbardziej skomplikowaną postacią, która przeszła największą przemianę i zapoczątkowała to wszystko jest – niespodzianka – Tony Stark. Wielkie ukłony dla wszystkich twórców, którzy się do tego przyczynili i oczywiście dla samego aktora. Czapki z głów.

Avengers: Koniec gry (Avengers: Endgame)
7/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments