Lubię sobie czasem obejrzeć dobry film dokumentalny. Można się dokształcić, poznać jakieś ciekawe obszary nauki, życia, natury. Wybór jest praktycznie nieograniczony. Skusił mnie więc szum w mediach i nominacja do Oscara dla obrazu “Fire of love” i już na dzień dobry dostałem z liścia polskim tytułem. “Wulkan miłości” brzmi raczej jak film bezkostiumowy, ale wierzcie mi, to tylko pierwsze rozczarowanie z wielu kolejnych… ale nie uprzedzajmy faktów.

     Za filmwebem: “Katia i Maurice Krafft przez 25 lat podróżowali do wszystkich wulkanów, stając się najsłynniejszymi wulkanologami na świecie. Zginęli podczas wybuchu wulkanu w Japonii w 1991 roku.” Proste, nie? No, o czym może traktować film dokumentalny z takim opisem? O wulkanologach? O tym, jakimi byli ludźmi? Jakimi naukowcami? Może o samych wulkanach? A może o ich miłości do siebie i do swojej pasji/pracy?

     Otóż nie. “Wulkan miłości” jest o niczym. Każdy z powyższych tematów jest delikatnie muśnięty w jakimś przedziwnym zlepku oryginalnego materiału nakręconego przez Katię i Maurice’a, połączonego z animacjami a’a Monty Python i skąpą narracją. Od tego zacznę: aktorka Miranda July opowiada nam głosem smętnym i jednocześnie brzmiącym jak w narkotycznej ekstazie o parze wulkanologów jakby objawiała nam jakąś uniwersalną i uświęconą prawdę. W tak niebywale nadęty sposób, że momentami myślałem, że to jakiś ukryty, hermetyczny żart.

     Najpierw usłyszymy trzy wersje tego, jak się nasi bohaterowie poznali, a potem dowiemy się, że tak naprawdę nie wiadomo. No, ale można było wpakować 5-10 minut przedziwnej narracji okraszonej mądrościami w stylu Paolo Coelho. Wiecie, spotkali się na kawie i każde miało w sobie swoją samotność, a kiedy znaleźli siebie, te samotności zniknęły! O rany, czujecie tę potęgę słowa? Albo chcieli zrozumieć wulkany, zrozumieć bijące serce ziemi, a przecież “zrozumienie to miłość” więc musieli się zakochać… Mniej więcej raz na kwadrans usłyszycie taki aforyzm głosem śniętej ryby i chyba to miało pobudzać do refleksji? Nie wiem, w mojej nieczułej duszy nie poruszyło to żadnej struny, za to oczami przewracałem tak, że widziałem wnętrze własnej czaszki.

     Czy Maurice i Katia byli dobrzy w tym co robili? Chyba. Nie wiem. Wiem, że podróżowali, nie pozwalali klasyfikować wulkanów, bo każdy z nich jest inny. Starali się być wszędzie, gdzie coś grozi erupcją, a jak już byli to podchodzili niebezpiecznie blisko… nie wiadomo po co. Materiały, które widzimy z bohaterami w roli głównej to jakieś próby podchodzenia tak blisko do krateru jak się da i… machania do kamery. Nie wiadomo czy miało to jakiś naukowy sens. Wygląda bardziej jak jakieś wyzwanie dzisiejszych Instagramowych celebrytów i lans na wulkanach, a nie praca naukowa.

     Jak dorzuci się do tego opowiadanie z uśmiechem przez Maurice’a o tym jak wybrał się z kolegą pontonem po jeziorze kwasu siarkowego (żona, chemik, odradzała z oczywistych powodów) albo jego życiowe marzenie, żeby zbudować kajak, którym da się przepłynąć rzeką lawy z krateru do morza to zastanawiam się, czy to byli poważni ludzie, czy jednak jakaś wulkaniczna wersja “Jackass”? I tak, wiem, oni byli uznanymi i szanowanymi naukowcami, ale z filmu się tego nie dowiecie.

     Mógłbym całą wiedzę na temat naszych bohaterów streścić w 3-4 zdaniach, bo tyle treści niesie ze sobą “Wulkan miłości”. Poznali się jakoś, lubili wulkany, jeździli na nie, on miewał śmieszne i niebezpieczne pomysły. On wolał filmować, ona robić zdjęcia. Raz ostrzegali przed erupcją i nie posłuchano ich i zginęły tysiące, potem przy innej okazji posłuchano i uratowano tysiące. A potem zginęli.

     Konia z rzędem temu, kto obejrzy ów dokument i wyciągnie z niego więcej niż to, co napisałem w poprzednim akapicie. Żeby ukryć całkowitą miałkość i nędzę konstrukcji scenariusza, mamy wspomnianą śniętą narratorkę i jej nadęte teksty próbujące połączyć jakoś temat wulkanów i życia, miłości, śmierci itp. Czytałem kilka zachwyconych filmem recenzji i – tradycyjnie w takich momentach – miałem wrażenie, że oglądaliśmy inny film albo, że coś mnie ominęło.

     Kiedyś mieliśmy z przyjacielem ukute hasło na rzeczy tak bardzo artystyczne i wymagające, że kompletnie niezrozumiałe dla nas, maluczkich. Nie będę wulgarny, więc parafrazując – powiedzmy, że chodzi o “defekowanie bursztynem” (tylko pierwszy wyraz był na s) i nie używałem tego określenia od bardzo dawna. Aż przyszedł “Wulkan miłości” i próbował omamić mnie aforyzmami w stylu Coelho i całkowitym brakiem konkretów. Albo to jest naprawdę takie puste i pozbawione treści, albo ja nie dorosłem do arcydzieła tego kalibru. Kilkanaście ujęć i naprawdę ciekawych nagrań z okolic wulkanów to zdecydowanie za mało, żebym z czystym sercem polecił obejrzenie “Fire of love”. Chyba, że ktoś lubi czystą filmową hipsteriadę…

Wulkan miłości (Fire of Love)
2/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments