Na pierwszego “Matrixa” trafiłem przypadkiem i za namową kumpla (pozdro Domin!) w letni deszczowy dzień 1999 roku. Potem poszedłem do kina jeszcze dwa razy wydając prawie wszystkie swoje zaskórniaki i nie żałując ani chwili. Piszę to, żeby uzmysłowić jak ważny to dla mnie film i jak bardzo nie cierpię fatalnych, źle zrealizowanych sequeli.

     Wieść o czwartej odsłonie, a potem zwiastun sprawiły, że moje serce zabiło tak samo jak bije normalnie. Zero jakichkolwiek emocji, zero oczekiwań. Prawda jest taka, że w 1999 bracia Wachowscy trafili na koniunkcję sfer albo inny dziwny układ planet i wyszło im arcydzieło potężnie inspirowane anime. Kiedy materiału do inspiracji zabrakło i próbowali pociągnąć dalej swoją historię – wyszło tragicznie.

     Poszedłem więc do kina z poprzeczką zawieszoną… w zasadzie to leżącą na ziemi i… nie zawiodłem się. Ani nie zachwyciłem. Obejrzałem ruszające się obrazki bez cienia poruszenia czy jakichkolwiek uczuć po czym wyszedłem z sali. Zmartwychwstania to w telegraficznym skrócie:

  • 10% scen z poprzednich Matrixów (dosłownie, całe kadry i przebitki);
  • 30% scen z poprzednich Matrixów odegranych na nowo, przez nowych bohaterów w lekko zmienionej formie (dojo, walka w podziemiach, kultowe ujęcia helikoptera czy konkretnych elementów walk);
  • 10% jakiegoś dziwacznego meta-komentarza na własny temat i banalnych “prawd o współczesnym świecie” podanych w nieznośnie pretensjonalny sposób, w dodatku popkulturowa papka, sequele, rebooty, remake’i – wszystko co film zdaje się krytykować, tyczy się jego samego Czyli co, samobiczowanie pod egidą “wiemy jak jest, ale robimy to samo”? Bo na pewno “Zmartwychwstania” nie próbują uciec z pułapki, o której same rozprawiają. A już krytyka współczesnego porządku ustami pewnego gościa z francuskim akcentem to szczyt scenariuszowej żenady;
  • 20% scen akcji, rozwałki i walk, z których nic nie zostaje w głowie dłużej niż 10 minut po seansie, a już scena w pociągu to powrót słusznie minionych czasów z trzęsącą się kamerą i cięciami co ćwierć sekundy gdzie absolutnie nic nie widać
  • 10% dialogów nafaszerowanych ekspozycją i łzawego popierdywania o nostalgii i o tym, że kiedyś to były czasy, a teraz już nie ma czasów
  • 10% na pozbawiony emocji finał w stylu deus ex machina bez cienia zaskoczenia i be sensu

     Panie, ale to się nie spina! Razem mamy 90%, a gdzie pozostałe 10? Ano właśnie to jest najbardziej wkurzające. Gdzieś tam w tle, głęboko pod całą nieudolną nostalgią, bezczelnymi kalkami i odtwarzaniem w kółko ogranych po sto razy scen z oryginału, majaczy całkiem niezły pomysł. Intrygujące podejście z załamaniem nerwowym Andersona, trylogią gier i terapią. Z zaskakująco świetnym w swojej roli Neilem Patrickiem Harrisem (aka Barneyem Stinsonem/Doogie Houserem), z kolejną warstwą rozkminy czym jest Matrix i jak wpływa na ludzi. W kilku momentach naprawdę pojawiła się we mnie ciekawość i nadzieja na to, że jeszcze coś z tego będzie.

     Niestety, jest tego tak niewiele, że kiedy finał zamienia się we łzawy melodramat ocierający się o subtelność Harlequinów – ja się odmeldowuję. Niezamierzona autoparodia, kicz i kompletny brak pomysłu innego niż wracanie w kółko do rozwiązań z oryginału. Najlepiej obrazuje to ewolucja głównego bohatera: w pierwszym Matrixie (i sequelach, tfu!) Neo chciał odkryć prawdę, uwolnić ludzi i znaleźć sposób zakończenia wojny z maszynami. W “Zmartwychwstaniach” próbuje  przelecieć atrakcyjną, dojrzałą mężatkę…

Matrix Zmartwychwstania (The Matrix Resurrections)
3/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments