Bez litości… dla widza
Bez litości (The Equalizer)
Denzel Washington najwyraźniej tęskni za graniem twardziela. Equilizer to prawdopodobnie nawiązanie do świetnego Man on fire. Coś, gdzieś po drodze, ewidentnie poszło źle i oto mamy niezłą filmową kupkę.
Robert McCall to zwykły, szary człowiek z dobrym sercem. Każdego motywuje do bycia lepszym, do pogoni za marzeniami. Pracuje sobie nienerwowo w amerykańskiej Castoramie i nie wadzi nikomu. Kiedy młoda prostytutka – znajoma bohatera – zostaje pobita przez alfonsa, McCall wkracza do akcji i wymierza brutalom zaslużoną karę. Okazuje się też, że niepozorny starszy gość to były siepacz CIA. Schemat ograny do bólu? Owszem.
Equilizer to film wybitnie nieudany. Bohater grany przez Washingtona to anioł. Nawet kiedy brutalnie obchodzi się z przeciwnikami, daje im werbalne wskazówki co zrobili źle i jak powinni kroczyć ścieżką dobra i miłości. Jest tak słodkopierdzący, że traci jakiekolwiek pozory wiarygodności. Czekałem na sceny, w których dotykiem uleczy jakieś dziecko z nowotworu. W ciągu kilkudziesięciu minut facet wyrzuca z siebie więcej frazesów niż postacie w Transformersach.
Główny antagonista wcale nie jest lepszy. Wprowadzony do historii z przytupem, okazuje się być wrzeszczącym furiatem i nieudacznikiem. Z pozoru godny przeciwnik, w praktyce niegroźna popierducha. W ogóle rosyjska mafia, z którą mierzy się McCall to zbiór klisz i stereotypów. Każdy ruski to mafiozo i zbir, koniecznie z milionem tatuaży, złotymi łańcuchami, obleśny i zawsze były specnazowiec albo KGBowiec. Śmiech na sali. Cała zgraja groteskowych bandziorów przypomina kabaret, a nie ekipę, która wzbudza strach.
Fabuła błądzi, gubi się i sama nie wie co ze sobą począć. Wątek prostytutki wydaje się być osią historii, a znika nagle w połowie filmu i wraca tylko w jednej scenie na koniec. Postać sportretowana przez Denzela Washingtona ma dziwną obsesję na punkcie liczenia czasu stoperem – intrygujące, nie powiem. Szkoda, że ten motyw też nagle urywa się i nie wiadomo jaki to miało sens. Kolejny irytujący element – wstawki jak główny bohater planuje akcję na sekundy przed sekwencją zabijania. Beznadziejne, chaotyczne i wkurzające. Zupełnie niepotrzebny element. Oponenci, jak już pisałem, zachowują się głupio albo głupiej. McCall nie ma problemu z nieplanowanym wyjazdem do Moskwy i poszukiwaniem tam ojca chrzestnego rosyjskiej mafii. Robi wszystko w trzy dni. Na pewno czarnoskóremu siepaczowi łatwo nie zwracać na siebie uwagi w stolicy Rosji. Aha.
Miał być kolejny Man on fire, a wyszedł gniot. Nie mam nic przeciwko odgrzewaniu po raz kolejny motywu zemsty czy kary ale niech to będzie w stylu Uprowadzonej czy Johna Wicka, a nie w takim jak Equilizer.