Oscarowy Sandler?
Nieoszlifowane diamenty (Uncut Gems)
Adam Sandler powinien być w tym roku nominowany do Oscara. Nie powiedział nikt nigdy*. A jednak! Dzięki współpracy z rewelacyjnym reżyserskim duetem braci Safdie i operatorem Dariusem Khondji powstał film, za który Sandler mógł i powinien był dostać nominację. “Nieoszlifowane diamenty” to intensywna jazda bez trzymanki, po której kręci się w głowie, dłonie się pocą, a na koniec człowiek sam nie wie co myśleć.
Zanim jednak coś więcej o filmie – “too much”, czyli tłumacz kontratakuje. “Uncut gems” tłumaczy się ładnie, zgrabnie i dosłownie na nieoszlifowane klejnoty. Co oni z tymi diamentami? Zrozumiałbym, gdyby fabuła oparta była o jakiś spisek związany z handlem diamentów. Otóż nie, na ekranie nie zobaczymy żadnych diamentów poza tymi na półce, bo główny bohater prowadzi sklep z biżuterią. Głównym geologicznym bohaterem jest tu… opal. Dlatego właśnie polski tytuł mówi o nieoszlifowanych diamentach. Czego nie rozumiecie?
Howard Ratner (Sandler) handluje biżuterią. Ma swój butik ze świecidełkami w centrum słynnego diamentowego dystryktu w Nowym Jorku. Interes idzie średnio, długi są częścią codzienności, trzeba na ulicy uciekać przed szemranymi wierzycielami… Ale hej! Czy to jest problem, kiedy jednym z twoich klientów jest sam Kevin Garnett? Tak jest, ten sam. Gwiazda NBA zakochuje się w pewnym nieoszlifowanym opalu, który Ratner przemycił (a raczej zlecił przemyt) z Etiopii i wiele sobie po nim obiecuje. Garnett pożycza kamień “na szczęście” przed kolejnym meczem, co Howard bierze za dobrą monetę i stawia gruby pieniądz w zakładach. To początek lawiny wydarzeń, która doprowadzi do… o nie. Sami musicie się przekonać.
Bracia Safdie mają bardzo sadystyczne zapędy. Żadnej litości dla widza, żadnej litości dla swoich bohaterów. To drugie można jeszcze zrozumieć. Ratner jest okropnym człowiekiem. Obleśnym, zdradzającym żonę cwaniakiem. Nałogowym hazardzistą, oszustem i krętaczem. Bardzo ciężko polubić go jako protagonistę. Mało tego, nie jestem pewien, czy to w ogóle możliwe. Takiego oto bohatera każą nam śledzić reżyserzy i nie jest to łatwe, oj nie. Żeby chociaż dookoła był ktoś, kto mógłby być punktem zaczepienia. Nic z tego. Wszędzie złodzieje, mafiozi, cyngle, napakowani ochroniarze z mózgiem wielkości orzeszka, szemrane typy przyjmujące nielegalne zakłady. Morze obłudy, niegodziwości i przestępczości.
Jakby tego było mało, wszystko zostało podporządkowane drażnieniu widza. Dźwięk bywa niedopasowany i nieznośny, tak jeśli chodzi o motyw muzyczny do danej sceny, ale także o zmienną głośność. Podobnie z obrazem. Montażyści atakują nas raz po raz dynamicznymi obrazami, które zmieniają się bardzo szybko, a kolory momentami przejaskrawiono do granic możliwości. Jesteśmy bombardowani z ekranu taką ilością bodźców, że cały seans jest naprawdę trudny do wytrzymania. Przy czym nie mam wątpliwości, że to zamierzony efekt, bo poczucie chaosu, w którego centrum znalazł się bohater, jest dojmujące.
Adam Sandler zagrał koncertowo i prawdopodobnie to najlepsza kreacja w jego karierze. Wachlarz emocji, jaki potrafi pokazać w obrębie jednej sceny, jest tak szeroki i zróżnicowany, że wręcz niewiarygodny. Momentami do stopnia, w którym można mu współczuć, a wierzcie mi, przy tym kim jest i jaka jest jego postać – to naprawdę niełatwe. Pozostała część obsady dzielnie partneruje: Kevin Garnett jako aktor wypada zaskakująco dobrze i dodałbym też kilka ciepłych słów dla Idiny Menzel za rolę żony Howarda, Dinah. Wcześniej znałem ją głównie z wykonywania piosenki do pierwszej “Krainy lodu” (i, rzecz jasna, z dubbingowania postaci Elsy), a tu taka miła niespodzianka!
Jedyny większy problem, jaki mam z filmem, objawia się… stylem braci Safdie. Lubię go, podoba mi się, ale jeśli się widziało wcześniej “Good time“, to wiele elementów pojawia się ponownie. Pewne punkty w scenariuszu, pewien kierunek, którym podążamy. Z uwagi na to ani razu nie dałem się zaskoczyć twórcom w taki sposób, żeby naprawdę mną wstrząsnęło. Żebym mógł powiedzieć: o, tego to się nie spodziewałem.
Ciężko mi polecić z czystym sercem “Nieoszlifowane diamenty”. Nie dlatego, że brakuje w filmie jakości. Wręcz przeciwnie. Po prostu seans jest (zamierzoną) torturą. Dźwięk świdrujący uszy, jaskrawy obraz, umyślnie chaotyczny montaż, okropni ludzie, paskudny bohater. Kino typu “wsadzimy ci drzazgę pod paznokieć i będziemy kręcić”. Jeśli ktoś nie boi się jednak tego typu doznań, zdecydowanie warto. Tym bardziej, że film zawitał na Netflixa z dniem 1 lutego 2020.