Czasem jest tak, że film dotykający pewnych wydarzeń (dosłownie i historycznie lub w przenośni) trafia na bardzo nieszczęśliwy okres, jeśli chodzi o dystrybucję. Tak było na przykład z “Escape room” w Polsce, który nie trafił na ekrany przez tragedię w Koszalinie. Wtedy przynajmniej sytuacja była prosta: koszmarny wypadek, wycofujemy tytuł na jakiś czas. “Dwóch papieży” to mniej jednoznaczny przypadek. Opowiada bowiem o niecodziennej sytuacji Kościoła Katolickiego i buduje pewien obraz tytułowych papieży, który rzeczywistość mocno podważa niedawnymi słowami Benedykta XVI o niezgodzie na rozwiązania proponowane przez Franciszka. Jakby tego było mało, sam aktualnie urzędujący papież miał gorszy moment, bo dał po łapach wiernej za pociągnięcie go za rękę*. Ciekawi mnie bardzo, czy w kontekście nagród netfliksowy obraz zyska na dodatkowym szumie, czy wręcz przeciwnie?

     Wydarzenia, którymi żył świat, pamiętamy doskonale, bo należą do historii najnowszej. Po serii skandali, aresztowań i sprzecznych informacji papież Benedykt XVI rezygnuje ze swojego urzędu. A nawet nie tyle rezygnuje, co odchodzi na emeryturę i oddaje miejsce kolejnemu wybrańcowi. Pierwsza taka sytuacja od XIII wieku (Wielkiej Schizmy Zachodniej nie liczę). Szok i niedowierzanie, cały świat patrzy. Fernando Meirelles (reżyseria) i Anthony McCarten (scenariusz) postanowili opowiedzieć o tych wydarzeniach, ale niejako “od kuchni”. Widz podąża bowiem za bezpośrednimi bohaterami tej historii, podsłuchując rozmowy, obserwując toczone spory i spacerując z nimi po posiadłości Castel Gandolfo.

     Jeśli czytacie FSGK regularnie, wiecie, że nie lubię filmów opisujących rzeczywistość w sposób ugładzony, cukierkowy i wyidealizowany. Miałem olbrzymi problem z przesłodzonym do imentu “Bohemian Rhapsody” i podobnie się ma sprawa z “Dwoma Papieżami”. Postacie Franciszka i Benedykta narysowano grubymi krechami. Bez niuansów, bez drugiego dna, bez czegokolwiek, co mogłoby mnie zaciekawić. Przy czym film wyraźnie dzieli się na dwa okresy: zły Niemiec kontra dobry Argentyńczyk, czyli konklawe zaraz po śmierci Jana Pawła II. Ratzinger chce władzy, zaszczytów i knuje, żeby wygrać. Bergoglio natomiast jest dosłownie jak święty, którego dał nam Pan. Dobry, naturalny, ciepły i kochany. Nie chce być papieżem, wręcz przeciwnie, marzy o emeryturze. Takie czarno-białe zestawienie budzi we mnie raczej rozbawienie i znudzenie, przywołując na myśl bajki dla dzieci.

     Potem przychodzą kolejne skandale w Watykanie, wychodzą na jaw przekręty finansowe i krycie pedofilii. Benedykt XVI zaprasza argentyńskiego kardynała, by oznajmić mu swoją decyzję. Panowie spędzają sporo czasu razem i zawiązują coś na kształt szorstkiej, męskiej przyjaźni. I znów jest pięknie, cukierkowo i aż ciepło robi się na sercu. Okazuje się, że nawet papież z Niemiec ma serce i pokorę, a Bergoglio? Ojej! Jest tak dobry, tak doskonały, że zabrakło sceny, w której leczy raka dotykiem dłoni.

     Nawet kiedy wchodzą naprawdę ciężkie tematy jak pedofilia w kościele czy postawa Bergoglio w czasie rządów junty wojskowej w Argentynie – twórcy robią krok wstecz albo dreptają w miejscu. O pierwszym z tematów nie dowiemy się niczego – szczera spowiedź Ratzingera zostaje… wyciszona. Okres krwawych rządów generała Jorge Videli jest natomiast szerzej eksplorowany, ale mam wrażenie, że tylko po to, by pokazać, iż mimo okoliczności późniejszy papież Franciszek zrobił co mógł. Każde jego zachowanie jest niemal natychmiast rozgrzeszane lub usprawiedliwiane. Czy to przez samego Benedykta XVI, czy jakąś dodatkową scenę pokazującą, że inaczej nie mógł. Dla mnie to za wiele. Miałem wrażenie, że oglądam laurkę wystawioną obu papieżom, kinematograficzny pomnik postawiony za życia. Przy czym Benedykt zdaje się przynajmniej przechodzić jakąś metamorfozę. Franciszek jest doskonały na początku, a potem jest tylko lepszy.

     Na plus zaliczam fakt, że film jest po prostu… ładny. Ogląda się go przyjemnie i bije od niego coś, co nazwałbym “papieskim spokojem” i godnością. Dziwią mnie z tego samego powodu takie eksperymenty jak bardzo dynamiczny, wręcz teledyskowy montaż pierwszego konklawe. Gdybym nie wiedział wcześniej, pomyślałbym, że maczał tu palce Edgar Wright albo Guy Ritchie. Świetnie wypada użycie różnych języków. Bergoglio w ojczyźnie mówi po hiszpańsku, w Rzymie po włosku, Ratzinger miewa niemieckie wtrącenia. Drobna rzecz, ale ładnie uzupełnia obraz papiestwa jako posługi dla całego chrześcijańskiego świata. Zdarzają się też sekwencje nakręcone w sposób typowy raczej dla filmów dokumentalnych, tworzy to dodatkowe poczucie obcowania z prawdziwymi wydarzeniami.

     Na wysokości zadania stanęli aktorzy. Czy jednak po sir Anthonym Hopkinsie i Wielkim Wrób… eee… Jonathanie Pryce można spodziewać się przeciętności? To dwa nie tyle uznane, co legendarne nazwiska w branży filmowej i tradycyjnie obaj stanęli na wysokości zadania. Chociaż moim skromnym zdaniem nominacje do Oscara to przesada. Role zagrane na wysokim poziomie, ale w żadnym razie wybitne. Na miejsce każdej z tych nominacji znalazłbym lepszego kandydata.

     Seans skończyłem nie dowiedziawszy się niczego ciekawego. Ratzinger? Twardogłowy konserwatysta, zwolennik tradycji (msze po łacinie, to było coś!), nie chce reform i zrobi wszystko, żeby zostać wybranym po Janie Pawle II. Z czasem nie taki zły. Franciszek? Progresywny, ekologiczny, liberalny, idealny w każdym calu. Nawet trudna młodość dowodzi jego wielkości. W jego przypadku to niemal hagiografia. Czy polecam? Ani tak, ani nie. Warto zobaczyć dla ciekawych kreacji dwóch fantastycznych aktorów, ale poza tym nic ciekawego raczej nie znajdziecie. Ot, kolejna przesłodzona laurka. Bezpieczna i ładna, ale bez większej wartości.

* – moim zdaniem słusznie i niech się babka cieszy, że tylko tak się skończyło, ochrona powinna ją spacyfikować za taki akt.

Dwóch papieży (The Two Popes)
6/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments