Ogień na torze, nuda poza nim
Le Mans '66 (Ford v Ferrari)
Zawsze muszę się przyczepić do tytułu, jeśli mam okazję. No po prostu nie popuszczę. Wiem, że zmiana dotyczyła całej Europy i u nas niby “Le Mans ’66” jest bardziej chwytliwe niż “Ford v Ferrari”, ale czy na pewno? Forda i Ferrari jako globalne marki samochodowe znają nawet ludzie bez prawa jazdy. O wyścigu we Francji, który trwa 24 godziny… już nieporównywalnie mniej osób, a historię tego konkretnego wyścigu znają głównie pasjonaci sportów motorowych. Dlatego nie rozumiem zmiany, chyba że decyzję podjął jakiś Amerykanin myślący, że wie wszystko o Europie. Co więcej – czy ta dziwna maniera dawania “v” zamiast “vs” to moda zapoczątkowana przez “Batman v Superman”, czy tak bywało wcześniej, a tylko ja przespałem? To jednak detal. Najbardziej dziwi mnie w oryginalnym tytule niemal kompletny brak związku z… fabułą. Dziwne, nie? Więcej na temat za chwilę.
Rzecz dzieje się w latach 60. Sprzedaż Fordów spada, bo już nie są “cool”, więc pojawia się pomysł na poprawienie wizerunku marki: weźmy udział w wyścigach. Początkowo planem było nabycie podupadającego Ferrari, ale właściciel, słynny Enzo, pokazał Amerykanom środkowy palec (niemal dosłownie, obraził ich auta, fabryki i w najbardziej niewybredny sposób samego Henry’ego Forda II) i dał się podkupić Fiatowi, używając negocjacji z Jankesami do podbicia stawki. Tego oczywiście dzielni potomkowie kowbojów znieść nie mogli. Zatrudniają więc legendarnego Carrolla Schelby’ego (Matt Damon), by ten skonstruował w rekordowym czasie maszynę, która pokona Ferrari w 24-godzinnym wyścigu na torze Le Mans. Wyścigu kompletnie zdominowanym przez Włochów (sześć triumfów na sześć startów w latach 1960-1965). Schelby się zgadza, ale stawia warunki. Jednym z nich jest zatrudnienie kierowcy znanego z wybuchowego charakteru, Brytyjczyka, Kena Milesa (Christian Bale).
Niby wszystko jest oczywiste. W lewym narożniku “fani pizzy”, w prawym “hamburgeiros” i zaczyna się wyścig z czasem. Tylko że niekoniecznie. Włosi pojawiają się na początku przy próbie wykupienia firmy i na koniec w finale. Cała reszta to – owszem, walka – ale na zupełnie innym poziomie. Dlatego najlepszym tytułem byłoby “Marzyciele vs korporacja” albo “Pasja vs wyrachowanie”, albo “Fachowcy kontra białe kołnierzyki”. Do tego sprowadza się bowiem akcja filmu. Ken i Carroll budują i testują auto. Jest między nimi trochę ognia, ale prawdziwy konflikt dzieje się na ciut wyższym poziomie. Schelby musi stale walczyć z bezlitosną polityką Forda, którego marketingowcy nie znają się na niczym związanym z wyścigami. Generalnie przedstawieni są tak, jakby nie znali się na niczym.
W ten sposób objawia się pierwszy problem: przejaskrawienie. Historia opowiadana jest trochę jak baśń, i jest bardzo wyraźny podział na dobrych i złych. Leo Beebe (w tej roli Josh Lucas), w Fordzie drugi po właścicielu firmy, jest pokazany tak groteskowo jako czarny charakter, że zabrakło mi sceny, w której rzucałby na tor skórki po bananach, żeby auto Milesa wpadło w poślizg. Gdyby choć minimalnie pogłębiono jego sylwetkę. Pokazano jakieś niuanse, nie wiem, strach przed zwolnieniem, topór wiszący nad głową w postaci niedowiezionych liczb w dziale sprzedaży. Cokolwiek. A tu niby na początku szef krzyczy, ale akurat Leo wydaje się nietykalny. Ba, wydaje się być szarą eminencją rządzącą wszystkim z tylnego fotela. Pozostałe postaci, choć dobrze zagrane, też są bardzo jednowymiarowe. Miles to narwaniec z pasją, ale kochający mąż i ojciec. Do rany przyłóż. Schelby podobnie, geniusz, przyjaciel, filantrop, próbuje pogodzić ogień z wodą w ramach wiary w swoje ideały. Bardzo to banalne, czarno-białe i płaskie. Po prostu nudne.
Nieprzypadkowo napisałem o ideałach. Dowiemy się o tym wielokrotnie z dialogów, które momentami są tak nolanowskie, że musiałem sprawdzić listę płac, czy Christopher się tam gdzieś nie wcisnął z długopisem, żeby wcisnąć parę frazesów o życiu, walce o marzenia i innych w tym stylu. Na szczęście nie jest to problem całego filmu. Bywają rozmowy dobre, zabawne i warte posłuchania, ale sporo jest też bardzo czerstwych “one-linerów” i nadętych kazań.
Sceny wyścigów robią wrażenie. Nie ma tam za dużo CGI (podobno z rzadka i tylko tła), co w dzisiejszych czasach jest godne pochwały. Dobrą decyzją było też kręcenie szerokimi kadrami, bez wariackiego montażu i setki krótkich cięć. Zawsze widać co się dzieje, kto się z kim ściga, czy kto kogo wyprzedza. Nie ma chaosu, można podziwiać jedne z najpiękniejszych maszyn w ruchu, w pełnej okazałości. Jeśli miałbym ponarzekać na ten element, to jedynie na fakt, że dali mi tego za mało. Szczególnie jeśli idzie o finał. Podbudowa dwóch pierwszych aktów była tak mozolna i rozwleczona, że kiedy zaczyna się tytułowy (dla Europejczyków) wyścig, ja czułem znużenie i zero emocji.
Aktorów mogę pochwalić, ale to najwyżej solidnie wykonana robota. Bale i Damon robią na ekranie co mogą, ale mogą niewiele, bo scenariusz wpycha ich w te płaskie, jednoznaczne postaci i niewiele pozostawia do interpretacji. Dodam też, że wszystko jest… za ładne. Nie tylko postaci. Wszystko. Nawet jak Ken Miles jest uwalony smarem, widać, że to smar speców od charakteryzacji, tak samo brud na autach, błoto. Ciężko to opisać, ale ten film jest zbyt ładny. Za mocno podbito paletę kolorów i wciąż miałem wrażenie, że oglądam coś sztucznego, odtworzenie prawdziwych wydarzeń, a nie prawdziwe wydarzenia. Trudno to wyrazić słowami i może nie każdemu będzie przeszkadzać. W genialnym “Wyścigu” Rona Howarda z 2013 roku realizacja była dużo lepsza.
Nie zważajcie jednak na moje narzekania. “Le Mans ’66” nie jest złym, niedobrym czy koszmarnie zrobionym filmem. Nic z tych rzeczy. To jest poprawnie zrobiony film, który mnie kompletnie niczym nie zachwycił. Wszystko jest tu… poprawne, przewidywalne i płytkie. Stara szkoła się kłania. Dlaczego stara? Bo nie mam wątpliwości: gdyby produkcja pojawiła się na ekranach 25-30 lat temu, liczba nominacji do Oscara byłaby dwucyfrowa. Świat jednak poszedł do przodu i dziś trzeba czegoś więcej niż “duży budżet, znane twarze, wszystko ładne i poprawne”, żeby zrobić na widzach wrażenie. Mnie nie porwał kompletnie, ledwie wytrzymałem ponad dwie i pół godziny, a na finale byłem zbyt znudzony, żeby jeszcze odczuwać jakieś emocje. Od “Wyścigu” słabszy o co najmniej dwie klasy.