Elektroniczny morderca atakuje!
Terminator (The Terminator)
Po moim soczystym narzekaniu na Terminator: Genisys usłyszałem od pewnej osoby, że nostalgia zaciemnia mi spojrzenie. Że dawno oglądałem pierwszego Terminatora i pamięć zniekształcił czas. No to sobie obejrzałem. I co? Nostalgia? Litości… Kiedyś pewnie dałbym osiem, dzisiaj daję dychę.
Ten film jest doskonały w swojej kategorii. Prosta i spójna historia. Proste środki użyte do jej opowiedzenia i najważniejsze: klimat. Tu naprawdę czuć brak nadziei w 2029 roku. Armia zagonionych pod ziemię obdartusów przymiera głodem. Odziani w szmaty. W kolejnych odsłonach (szczególnie dwóch ostatnich) wojsko Johna Connora wygląda się i zachowuje jak doborowe jednostki specjalne. Gdzie ta beznadzieja post-apokaliptycznej zagłady?
To, o czym faktycznie zapomniałem, a co pozwala wsiąknąć w losy bohaterów to brutalność i dosłowność wielu scen. Maszyna do zabijania to maszyna do zabijania. Z zimną krwią strzela ludziom w twarz, w plecy, kiedy trzeba – wyrywa organy wewnętrzne. Arnold w tej wersji to monstrum, którego masz się bać. Nie żaden efekciarski cyborg, który rzuca oszczepem z płynnego metalu. Poza tym wszystko co mamy wiedzieć – widać na ekranie. Nikt tam nie musi niczego tłumaczyć. Widzimy jak wygląda przyszłość, widzimy jak mordowani są niewinni ludzie. Nic nie jest tu podane w formie pseudo-dialogu, który służy do objaśniania fabuły.
Kolejna różnica między wtedy, a teraz: sceny akcji. W Terminatorze uzupełniają fabułę, stanowią całość z wydarzeniami na ekranie. Są środkiem do opowiadania historii, a nie celem samym w sobie. Jakbym miał zgadywać to powiedziałbym, że Cameron kończył swój scenariusz ubogacając go efektownymi pościgami i strzelaninami. Współczesne części wyglądają jakby scenarzyści najpierw wymyślili przekombinowane ewolucje, a potem dopisywali do nich cokolwiek, byle się jako-tako kleiło.
Aktorów nie chcę nawet oceniać. Oni po prostu “robią” ten film. Linda Hamilton (kobieta, a nie gimnazjalistka), Michael Biehn (a nie drewniany klocek) i Arnold, który ze swoim niezdarnym akcentem i śladową mimiką idealnie pasuje do grania maszyny. Słowem, stara szkoła. Trochę już zapomniana, dobrze, że ostatnio George Miller pokazał, że to nadal działa lepiej niż tona komputerowo generowanych bajerów. A propos, efekty specjalnie w 1984 roku zapewne kopały zad. Animacje poklatkowe, modele terminatora – dziś mocno trącą myszką, ale znów – jest ich na tyle niedużo, że to w ogóle nie przeszkadza.
Po dzisiejszym seansie zauważyłem jeszcze jedną ciekawą różnicę. Trzy pierwsze części nie kończą się happy endem. Na pewno nie w klasycznym wydaniu. Salvation kończy się… nie wiem jak, nie pamiętam i szczerze mówiąc mam to gdzieś. Genisys kończy się jak Godzilla (ta z 1998). Nie dość, że wszystko pięknie to jeszcze tandetna furtka do sequeli zaraz po napisach. Żenada.
Podczas oglądania Genisys nostalgia niczego nie przesłoniła. Ba, powiem więcej, po najnowszych Terminatorach podnoszę ocenę oryginału, bo ten film po 31 latach zjada na śniadanie ostatnie produkcje, które nie są filmami, a błyskotkami. Zabaweczkami, które kolorowym opakowaniem próbują niezdarnie ukryć swoją miałkość i brak treści. Terminator numer jeden to krok milowy dla kinematografii i trampolina do wielkiej kariery dla Arnolda Schwarzeneggera i Jamesa Camerona. Film, który prawie się nie zestarzał. Polecam obejrzeć zamiast wyświetlanej w kinach parodii.