Film na podstawie gry czyli nihil novi
Assassin's Creed
Czy kogoś jeszcze jest w stanie zaskoczyć słaby film na podstawie gry wideo? Z mnóstwa produkcji jakie powstały bronił się chyba tylko “Warcraft” i “Prince of Persia”, przy czy nie uważam tych produkcji w żadnym razie za filmy choćby ocierające się o wybitność. Niestety “Assassin’s Creed” wpisuje się w ten szeroki trend i ma wszystkie cechy standardowego filmu opartego o tytuł z konsol czy komputerów.
A standard ten zakłada, że gry są dla dzieci. Dla ośmiolatków, dziesięciolatków, najwyżej piętnastolatków. Głównie chłopców, a że to mało wyrafinowana widownia, więc nie trzeba się specjalnie starać. Trochę biegania, trochę skakania, jakieś salto po drodze, walenie w przeciwników “z karata” i tym podobne szmery, bajery, dzikie węże. Fabuła? Nie wygłupiajmy się. Dialogi? Są! W dodatku tak męskie, tak bardzo macho, tak mocne, że nawet sławna “zaj…e silna psychika” Jarosława Kellera aka Psikuty wymięka. A wszystko jest napisane z taką subtelnością! Jak agenci chcą kogoś złapać, to podjeżdżają czarnymi autami, które na lusterku mają zawieszony… krzyż będący symbolem templariuszy. Żeby czasem ktoś nie miał wątpliwości…
Wiecie, tak się składa, że jestem fanem gier z tytułowej serii. Dlatego nie mogę się nadziwić jak bardzo popsuto tu naprawdę ciekawy świat gry. Przykładowo – twórcy filmu postanowili zmienić zasady działania Animusa, systemu, który pozwala za pomocą DNA cofnąć się w podświadomości do wspomnień przodków i przeżyć je raz jeszcze. W grach odbywało się to w pozycji siedzącej/leżącej i było podróżą umysłu w głąb “pamięci genetycznej”. W filmie zbudowano jakiś wysięgnik z obrotowym ramieniem, żeby nasz bohater fikał koziołki w zamkniętym pomieszczeniu. Po co? Dlaczego? Za drogo wychodziło pokazanie całej akcji w historycznej scenografii?
A przecież gry pokazywały nam teraźniejszość przez raptem 5-10% czasu rozgrywki. Tym, co w nich fascynowało, tym, co było ich siłą, było właśnie przeniesienie akcji w czasy odległe historycznie. Na Karaiby z tzw. “złotej epoki piractwa”, do renesansowych Włoch, w czasy amerykańskiej wojny o niepodległość, itd… W filmie Hiszpania z czasów inkwizycji pojawia się sporadycznie. Wygląda naprawdę ładnie, tym bardziej więc szkoda, że fabuła filmu praktycznie nie toczy się w tym świecie. Zamiast tego oglądamy zmęczonego i nieobecnego Michaela Fassbendera, snującego się po ciemnych korytarzach i próbującego zrozumieć w co się wplątał.
Powiedzmy sobie szczerze, seria gier “Assassin’s Creed” nie szokuje nas w kolejnych odsłonach jakąś wybitną fabułą. Ale niemal każda część i tak opowiada historię lepszą, ciekawszą i bardziej spójną od tego, co zafundowali nam scenarzyści filmowi. Ba! Jeden z najlepszych, najbardziej charyzmatycznych bohaterów jakich kiedykolwiek spotkałem w komputerowej rozrywce pochodzi właśnie z tejże serii (Heytham Kenway – dla tej postaci nawet po przejściu gry oglądałem jeszcze kilka razy fabularne wycinki z AC3 na youtube)! Nie można więc powiedzieć, że materiał źródłowy nie dostarczał bazy pod sensowną opowieść (jak w przypadku Dooma czy Mortal Kombat). Tylko trzeba było do tego podejść z głową.
Nawet to, co mogło być siłą tej produkcji – leży i kwiczy. Parkour wygląda sztucznie i jest nakręcony bardzo statycznie. A przecież parkour już nieraz doskonale prezentował się na ekranach kin. Gdzież tym scenom do słynnego pościgu na starcie Casino Royale? A choreografia walk? Jest i woła o pomstę do nieba. Nie mam pojęcia gdzie się podziało sto milionów dolarów z hakiem. Nie widać tego ani w CGI, ani w scenografii, ani w scenariuszu, ani w elementach kaskaderskich. Pachnie mi tu praniem brudnych pieniędzy, inaczej nie jestem sobie w stanie tego wyjaśnić.
Żartowałem, jestem w stanie. Ktoś wziął “Assassin’s Creed” na warsztat, bo seria się sprzedaje. Trzeba więc zarobić trochę zielonych. Wzięli znanego aktora za bazylion dolców, zatrudnili ekipę. Ktoś odpalił grę albo dwie na godzinę, stwierdził, że kuma mniej więcej o co chodzi i może robić film. Przecież w to i tak grają mali, niedojrzali chłopcy. Wystarczy trochę efekciarstwa, pretekstowa fabuła i walenie “z karata”. Jakoś to będzie… no nie? Nie, nie będzie. “Assassin’s Creed” to jeden z najgorszych filmów jakie widziałem w tym roku, a przecież konkurencja (cześć “Geostorm”!) jest całkiem spora.
Zakończę anegdotką. Miałem poważny zabieg chirurgiczny u stomatologa. Wróciłem obolały i cierpiący do domu. Żeby zapomnieć o bólu odpaliłem “Assassin’s Creed”, bo kolega Atos kilkukrotnie w komentarzach wzywał mnie to zrecenzowania tego filmu (wielkie “dzięki”). Dość powiedzieć, że po jakichś czterdziestu minutach chciałem wrócić na rzeźnicki fotel “zębologa”. Tam jednak męczyłem się mniej.