Everything is proceeding as I have forseen…

     Niestety. Nie chce mi się nawet pisać wstępu. A zatem kawa na ławę od pierwszego akapitu: “Ostatni Jedi” to film przedziwny. Zawiera w sobie łyżkę miodu w postaci dobrze ukrytej, ciekawej historyjki osadzonej w świecie “Star Wars”. Czaruje nas też kilkoma naprawdę ładnymi scenami. I to by było na tyle. Reszta to mniej lub bardziej (na ogół mniej) udane wypełniacze i inne kompletnie niepasujące do “Gwiezdnych Wojen” pomysły reżysera, Riana Johnsona. Łyżeczka miodu została zalana pokaźną beczką dziegciu.

     Fabuła filmu kontynuuje wydarzenia z “Przebudzenia Mocy”. Rey podaje miecz Lukowi i jak wiemy ze zwiastunów – będzie się szkolić na tajemniczej wyspie pod okiem mistrza. Tymczasem w galaktyce Najwyższy Porządek napada na bazę Ruchu Oporu. Leia i jej mini-armia podejmują szybką ewakuację. Osią “The Last Jedi” stanie się pościg generała Huxa i Kylo Rena za uciekinierami. Taki był na film pomysł. A jak wyszło w praktyce?

     Luke Skywalker jest najjaśniejszą gwiazdą tej galaktyki. Mark Hamill zagrał prawdopodobnie rolę życia i najciekawszą do tej pory inkarnację tej postaci. Stary mistrz jest człowiekiem zgorzkniałym, pokonanym, uginającym się pod ciężarem własnej przeszłości. Czuje zrozumiałą odpowiedzialność za czyny swojego siostrzeńca i ma wiele cierpkich uwag na temat zakonu Jedi i ich filozofii. Wątek relacji Rey-Luke-Kylo do pewnego momentu jest poprowadzony rewelacyjnie i dostarcza nam kilku interesujących odkryć. Tak w kontekście Kylo, jak i Rey, czy tego kim na starość stał się Skywalker.

     Wizualnie produkcja za tyle milionów dolarów zawieść nie powinna. I rzeczywiście, jakichś większych zastrzeżeń mieć tu nie można. Na pewno do historii przejdzie pewna pozbawiona dźwięku scena, w której ładunek emocjonalny po prostu wciska w fotel. Ładnie wygląda też jedna z planet, nazwijmy ją Wieliczka, gdzie czerwona powierzchnia pokryta jest cienką białą warstwą soli. Podczas scen batalistycznych robi to piorunujące wrażenie…

     …i to by było na tyle jeśli chodzi o to, co mi się w filmie podobało. Dalej jest już tylko głód, ubóstwo i śmierć z niedożywienia. Rian Johnson postanowił posłuchać marudzących (w tym mnie) na wtórność “Epizodu VII” i zaparł się z całej siły, byle tylko nie powtórzyć nam “Imperium Kontratakuje”. Postanowił być kreatywny. Wyszło jak wyszło. I tak co druga scena w filmie jest recyclingiem jakiejś sceny znanej z poprzednich odsłon, tyle, że miewa zupełnie inny wydźwięk. Reżyser kpi sobie nawet z dotychczasowych, gwiezdnowojennych tropów i motywów. A ja po godzinie miałem dość. Tyle razy to wszystko widziałem, ileż można?

     Od razu mówię: tak, wiem, że Oryginalna Trylogia to też zbiór schematów, archetypów i klisz z westernów, klasycznych baśni czy filmów Kurosawy. Czym innym jest jednak Lucas mieszający w świetnych proporcjach to, co sam ukochał w popkulturze, a czym innym jest bezczelny i chaotyczny recykling poprzednich odsłon filmów, zabarwiony tylko tym dziwnym, nieprzyjemnym, antygwiezdnowojennym tonem. Więcej napiszę w osobnym tekście, gdzie nie będę się szczypał ze spoilerami.

     Zresztą Johnson idzie dalej. Okazuje całkowity brak szacunku dla reguł rządzących stworzonym przez siebie i poprzednich twórców światem. Zresztą dałoby się pewnie cały esej napisać na temat tego jak bardzo dziwaczny i nielogiczny jest “Ostatni Jedi”. Reżyser potraktował widza jak głupka. Każdego widza. Nie tylko oddanego fana, który “Gwiezdne Wojny” oglądał paręnaście czy parędziesiąt razy, ale po prostu każdego, kto liczył, że na pytania zadane w “Przebudzeniu Mocy” dostaniemy chociaż częściowe odpowiedzi. Film po prostu macha do nas ręką i mówi: “eeee, nieważne, zapomnij”. Zresztą sami się o tym pewnie przekonacie oglądając najgłupszą, najbardziej groteskową scenę w historii “Gwiezdnych Wojen”. Nie mogę wyjść z szoku, że ta sekwencja przeszła przez sito produkcyjne.

     No i jeszcze te dialogi, żywcem wyjęte z produkcji typu “Transformers”. Tylu banałów, ile wyrzuca z siebie nowa postać – Rose – nie słyszałem w kinie od dawien dawna. Czerstwe suchary o lojalności, miłości i poczuciu obowiązku, które nijak nie zostały poparte wydarzeniami na ekranie. O rozmowach Poe Damerona, w których dowiaduje się on od innych, jaki jest, nawet nie wspominam. Chyba ze trzy razy widzimy niemal identyczną scenę, w której ktoś besztając narwanego pilota mówi mu jaki jest… no własnie, narwany, nieodpowiedzialny, lekkomyślny. Ktoś tu chyba nie słyszał o kluczowej dla kinematografii zasadzie “nie mów, tylko pokaż”.

     Kylo, mój faworyt (jedyna oryginalna postać z “Epizodu VII”) nadal jest wewnętrznie skonfliktowany i muszę przyznać, że dość długo ogląda się tę postać z przyjemnością. Ale spokojnie, do czasu. Potem następuje nagły zwrot i okazuje się, że wszystkie moje nadzieje na ciekawe poprowadzenie tego wątku trafiły do śmieci. Rey jest taka jaka była – niczego się nie uczy, nic nie odkrywa, wszystko już wie, zna i potrafi. Po tygodniu (serio, prześledźcie dokładnie linię czasową) jest już potężnym, o ile nie najpotężniejszym Jedi w galaktyce. Lubię Daisy Ridley i podoba mi się jej zapał do grania, ale dostała naprawdę ciężką rolę. Jak przejmować się jej losami, skoro i tak zawsze jej wszystko wychodzi?

     Również Finn okazał się dla reżysera balastem. Mam teorię, że gdzieś w połowie pisania scenariusza zadzwonił Abrams i przypomniał Johnsonowi, że taka postać istnieje. No to Rian dopisał całą poboczną intrygę specjalnie dla byłego szturmowca i dorzucił mu wspomnianą Rose i DJa. Cały ten wątek jest tak bardzo zbędny i nudny, że zęby bolą. Nie dość, że w lokacji, do której Finn i Rose muszą się udać, miejscami razi słabe CGI, to jeszcze nie jest to wątek pokazany od A do Z. Przełączamy się na niego co jakiś czas, obserwując oderwane od siebie scenki. Zabija to tempo i cały dramatyzm głównej osi fabularnej. Na szczęście Kapitan Phasma wreszcie doczekała się potraktowania serio i jej postać znacząco wpływa na przebieg historii… Żartowałem. Straszliwy Snoke paraduje w złotym szlafroku i wygląda jak Hugh Heffner w fazie mocnego rozkładu. Groteskowy ziom. Jest też Generał Hux – postać wypożyczona do filmu z parodii pt. “Space Balls”. Ponownie pasuje tu jak pięść do nosa, co przy okazji obrazuje jeszcze jeden problem z “Epizodem VIII”…

     Humor. A w zasadzie jego rodzaj i ilość. Nie mam kija w tyłku, uwielbiam jak film czasem bawi widza i rozładowuje napięcie czy patos. Johnson poszedł jednak za mocno i za daleko. Wiele scen nie zdąży nawet dobrze wybrzmieć w głowie widza, a już dostajemy na przełamanie żarcik. Najczęściej slapstickowy i to niskich lotów. Bardziej obrazowo? Proszę! Pamiętacie zniszczenie Alderaanu? Wyobraźcie sobie, że Leia patrzy na resztki swojej rodzimej planety, a Tarkin w tym czasie pada jak długi, bo poślizgnął się na skórce z banana. Boki zrywać. Kilka żartów wypada nieźle i trafia, ale nie więcej niż połowa.

     Nie podoba mi się też efekt skali. W klasycznych napisach początkowych wmawia się widzowi, że cała galaktyka opanowana jest przez Najwyższy Porządek (dosłownie “legiony Snoke’a”) i tylko garść bohaterów próbuje ich powstrzymać. To, co obserwujemy w trakcie seansu wcale tak nie wygląda. Mamy trzy statki Ruchu Oporu i może pięć pod komendą Huxa. W dodatku dynamika pościgu jest żywcem wyjęta z “Austina Powersa” czy “Nagiej broni”. Wiecie, jedna osoba ucieka walcem, a druga goni ją rowerem stacjonarnym. Wszystko jest zrobione na małą skalę i nie czuć tu specjalnie gdzie te całe wars w “Star Wars”. Toż to raczej jakiś lokalny konflikt o pół planety na dalekich rubieżach…

     Wszystko co w tym filmie pozostało wartościowego, pochodzi ze Starej Trylogii: Luke, Leia, niespodziewane pojawienie się pewnej postaci, czasem jakaś scena, która sama w sobie wygląda ładnie i ma jakiś ładunek emocjonalny, mimo, że jest kopią tego, co już znamy. Praktycznie wszystko co nowe zawodzi. Nawet członkowie Ruchu Oporu na koniec sami nazywają się Rebeliantami, żeby było po staremu… szkoda. Jest kilka momentów (pozornie) zaskakujących, ale to jest zabawa reżysera z konwencją, zaskakiwanie dla samego zaskakiwania, nic więcej. Jakby ktoś przy piwie wymyślił efektowne sceny w świecie “Star Wars”, a potem nakręcił je po kolei, nie bacząc czy złożone do kupy mają jakikolwiek sens (konia z rzędem temu, kto mi objaśni scenę z jaskini).

     Na koniec powiem przewrotnie: mimo narzekania przez większość tekstu, rozumiem, że film może się podobać. Bo na film pójdą pewnie trzy grupy ludzi, i w jakiś sposób film może trafić do każdej z nich. Będą więc tacy, którzy lubią “Star Wars”, ale zaczynali oglądanie od prequeli, a potem ewentualnie z obowiązku nadrobili epizody 4-6, będące dla nich jednak kinem z innej epoki. Druga grupa to “każuale”. Lubią Marvela, lubią “starłorsy”, wszystko jedno, byle było dużo ładnego na ekranie i żeby się działo, i żeby było śmiesznie. Trzecia grupa do fani “Gwiezdnych Wojen” mojego pokolenia, którzy ten świat pokochali i którzy za nim tęsknią. W filmie Johnsona będą szukać zaspokojenia tej tęsknoty.

     Dlatego mimo wszystko można się bawić na “Ostatnim Jedi”, jeśli tylko podejdzie do filmu kierując się zasadą Króla Juliana z Madagaskaru. Parafrazując: klimatycznie, ładnie i kolorowo, dzieje się, dawajcie kolejne sceny zanim dotrze do nas, że to wszystko jest bez sensu. Ja nie potrafiłem wyłączyć myślenia, nie potrafiłem udawać, że Stara Trylogia nie miała miejsca, że kolejne pomysły w stylu midichlorianów nie są głupie… Może wam się uda. Jeśli temu podołacie, to będziecie mogli doliczyć przynajmniej oczko albo dwa do mojej oceny końcowej.

Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi (Star Wars: The Last Jedi)
5/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments