Simon McQuoid – debiut reżyserski. Para scenarzystów: Oren Uziel i Greg Russo z czego ten drugi również debiutuje w tej roli. Jedynie Uziel ma jakieś doświadczenie (aczkolwiek to jego szósty film więc też bez szału). Mamy zatem bandę żółtodziobów i kultową grę do zekranizowania. Co może pójść nie tak?

Spoiler alert: prawie wszystko.

     Pierwszy błąd jaki popełnili twórcy przypomina mi powtórkę z filmu “Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)” czyli mamy nośny temat, znaną bohaterkę więc wystarczy skopiować z “Deadpoola”, zburzyć czwartą ścianę, dorzucić żarty, dać krew i flaki i mamy hit.

     No nie, nie mamy. Harley Quinn miała chociaż charyzmę. Głównym bohaterem nowej wersji “Mortal Kombat” jest Cole Young. Potomek wielkiego wojownika, który obecnie chce tylko żyć szczęśliwy ze swoją rodziną, a zawodowo daje się tłuc w klatce MMA na bardzo lokalnym poziomie. Mając ogromną galerię ciekawych postaci z kilkunastu odsłon gry, dostajemy papierowego, nieciekawego i do bólu nudnego “everymana”. Nie kibicowałem mu nawet przez pół sekundy, był mi doskonale obojętny.

     Wracając jednak do klasyfikacji wiekowej. Zwiastuny obiecywały znane z gry gore i naprawdę krwawe pojedynki. W rzeczywistości okazuje się, że to obietnica bez pokrycia. Twórcy skupili się na jak najlepszym odwzorowaniu dwóch-trzech “finiszerów” czyli słynnego “fatality”, ale poza tym walki wręcz wyglądają jak z filmu dla widzów od 13 roku życia wzwyż.

     Drugi poważny błąd to praca kamery. Pojedynki są nakręcone tak, że wyglądają skrajnie niskobudżetowo, mało dynamicznie i po prostu jak niemrawe popisy bandy amatorów w filmikach na YouTube. Ciosy nie mają mocy, krew się nie leje, ot, takie macanie się byle krzywdy nie zrobić. W produkcji, w której naturalnym oczekiwaniem jest, że okładanie się nawzajem będzie trzonem opowieści? Niewybaczalne!

     Trzeci minus – nadęcie. Wszystko w filmie jest bardzo serio. Nie ma tego mrugania do widza znanego z wersji anno domini 1995. Tam było sporo scen czy dialogów, które mogły być nieznośnie żenujące, ale nie były, bo film nakręcono z przymrużeniem oka i czuć było ten luz przez cały seans. W 2021 dostajemy “Mortal Kombat” z kijem w zadzie, poważny, mroczny i patetyczny. W zderzeniu z groteskowymi postaciami po złej stronie mocy (prym wiedzie obciachowy Shang Tsung w dziwacznej sukience) produkcja staje się w pewnym momencie niezamierzoną autoparodią. Bez wspomnianego luzu, bez puszczenia oka wszystkie one-linery i dialogi mające być poważną konfrontacją na słowa wypadają po prostu śmiesznie. Jedynie Kano (Josh Lawson) robi za “comic relief”, ale nawet jego żarty udało się eksploatować do momentu, w którym stały się męczące.

     Tu dochodzimy do grzechu numer cztery. Casting. Mimo kilku znanych twarzy (Hiroyuki Sanada, Chin Han czy Tadanobu Asano) do głównych ról wybrano raczej mało znane facjaty. Byłoby to dobre, gdyby za nierozpoznawalnością szedł talent. A – jak się domyślacie – nie idzie. Poziom gry aktorskiej plasuje się gdzieś między “W11”, a “Pamiętnikami z wakacji”. Przesadzam, ale niewiele. Poza wspomnianym Kano wszyscy są papierowi i płascy jak postaci z pierwszych trzech odsłon gry. Różnica taka, że wtedy to był technologiczny szczyt, a w nowym filmie raczej castingowa żenada.

     Po piąte scenariusz. Historia jest pretekstowa i to można wybaczyć, bo wiadomo, nie oczekujemy od “Mortal Kombat” Kubricka czy innego Almodovara. Tylko, że opowieść jest niemożebnie nudna, szablonowa i banalna. Nie ma tu ani grama emocji, nieprzewidywalności, dynamiki. Skaczemy od jednej ekspozycji do drugiej, a w międzyczasie oglądamy niemrawe pojedynki i słuchamy powodów, przez które powinno nam na bohaterach zależeć. Nie tędy droga.

     Na koniec zostawiłem sobie grzech śmiertelny. Trzymajcie się foteli moi mili, bo zaraz spadnie prawdziwa bomba*. Pamiętacie “Poszukiwany, poszukiwana” i badanie % cukru w cukrze? No, to w Mortal Kombat nie ma… Mortal Kombat. Wszystko sprowadza się do bitki w przypadkowych miejscach i podgryzania się Shang Tsunga z Raidenem. Nie ma tytułowego turnieju, nie ma aren, nie ma wojowników z wielu światów. To chyba uderzyło mnie najbardziej.

     Plusy? Od biedy bym znalazł. Początkowa sekwencja dziejąca się w XVII wieku nakręcona jest rewelacyjnie i niestety jest najlepszym elementem całej produkcji. Wspomniany Kano do pewnego momentu i zdecydowanie postać Sub-Zero. Wygląd, sposób walki, moce. Dokładnie tak sobie wyobrażałem zimnokrwistego ninja i nie zawiódł. Cała reszta – owszem.

     Nie muszę już pisać, że seansu nie polecam, ale na wszelki wypadek podkreślam ponownie: na nowy “Mortal Kombat” nie czekałem z wypiekami na twarzy, zwiastun lekko wzbudził moje zainteresowanie, ale końcowy produkt to póki co największy kinowy zawód 2021 roku i marne szanse, że będzie miał w tym roku godnego oponenta. Dość powiedzieć, że gdybym nie miał żadnej wiedzy o autorach i po obejrzeniu ktoś zapytałby mnie spod czyjej ręki wyszła produkcja bez wahania odparłbym: Uwe Boll. Twórcy wykonali fatality na dobrym guście i oby trzymali się z dala od tej marki w przyszłości.

Mortal Kombat (2021)
3/10

Linki

Filmweb, IMDb

* – chociaż nie tak prawdziwa jak pocisk moździerzowy, na który prawie wszedłem spacerując ostatnio po Pustyni Błędowskiej.

Comments

comments