Patty Jenkins po sukcesie “Wonder Woman” z 2017 roku niemal z marszu wzięła się za sequel. Ponownie zobaczymy Gal Gadot w tytułowej roli, do obsady dołącza rozchwytywany ostatnio Pedro Pascal jako baron naftowy Max Lord. Pojawia się też Kristen Wiig wcielająca się w Barbarę Minervę (aka Cheetah) i Chris Pine. Tak, jako ten sam Steve Trevor, który zginął w finale części pierwszej. Części, która była niezłym wprowadzeniem Wonder Woman na ekran i poza chaotycznym finałem po dziś dzień prezentuje się przyzwoicie. Niestety, Patty Jenkins tak bardzo uwierzyła w swoje rozległe talenty, że tym razem wzięła się za pisanie scenariusza. Efekt jest – z braku lepszego słowa – zaskakujący.

     Diana Prince kilka dekad po wydarzeniach z poprzedniej odsłony nadal nie może normalnie żyć. Nigdy nie pogodziła się ze stratą ukochanego i najwyraźniej 70 lat to za mało, żeby przeboleć stratę po tak gorącym uczuciu. Imperium naftowe Maxa Lorda bankrutuje i jest na ostatniej prostej przed spektakularnym wyrżnięciem w ścianę. Barbara Minerva jest nieśmiała i trochę nieręczna w kontaktach z ludźmi, ale bardzo chciałaby mieć przyjaciół. Kiedy na scenie pojawia się dziwnym trochę tandetny i zagadkowy kamień z łacińskimi napisami, życie całej trójki przewraca się do góry nogami. Przy okazji, z tego samego powodu, świat ogarnia nieopisany chaos, planeta wydaje się być skazana na zagładę.

     Opis chaotyczny? Wątki wydają się dziwne i oderwane od siebie? A i owszem, dokładnie taki jest scenariusz. Jeśli miałbym szukać w świecie komiksowych ekranizacji pierwszego skojarzenia z “Wonder Woman 1984”, byłby to niesławny “Batman v Superman” Zacka Snydera. Niestety. Opowieść Minervy, która powoli zamienia się w drapieżną i morderczą (a tak naprawdę w groteskową i żenującą) Cheetah mogłaby w filmie nie istnieć i nikt by nie zauważył. Nie dość, że wątek wydaje się być bezczelnie zerżnięty 1 do 1 z historii Kobiety Kot w “Batman Returns” to jeszcze zrealizowano go – na oko – sto razy gorzej. Postać jest papierowa, przewidywalna, jej dialogi żenujące, a przemiana następuje w sposób skokowy i nie niesie ze sobą żadnego ładunku emocjonalnego. Z całym szacunkiem do Kristen Wiig, jej kreacja nawet nie leżała obok genialnego występu Michelle Pfeiffer z 1992 roku. Cała przemiana Minervy ma miejsce tylko po to, żeby tytułowa bohaterka miała się z kim bić w finale, bo przecież nie z biznesmenem, który jest do ubicia na jednego liścia od Diany Prince. Patty Jenkins wybiła się też na wyżyny wizualnego prowadzenia powieści. Barbara na początku filmu nie potrafi chodzić w niewysokich obcasach, a potem świetnie porusza się na szpilkach… imponujące, nie?

     Diana Prince też działa dość zero-jedynkowo. Najpierw czegoś chce i jak to dostaje to nie zadaje żadnych pytań przez dłuższy czas. Potem nagle stwierdza, że sprawa jest poważna i warto ją zbadać. Najgorsze jednak, że bohaterka drepcze w miejscu i nie robi niczego wartego uwagi. Wracamy do historii z “Wonder Woman” i oglądamy ponownie jak bardzo kocha Trevora i jak lubi spędzać z nim czas. Ponownie mamy żarty z tego, że osoba z innego świata nagle nie może odnaleźć się w teraźniejszości. A na koniec… nie będę zdradzał, ale finał też niczego oryginalnego wam nie powie ani nie pokaże. Plus jedynie taki, że tym razem pod względem wizualnym jest mniej rozpierduchy CGI. Chociaż naiwność morału powaliła mnie na kolana. Jakby film był kierowany do najmłodszych widzów. Nikt powyżej 10 roku życia nie kupi przekazu.

     Gal Gadot robi co może, żeby dobrze wypaść, ale mam z nią trochę jak z Keanu Reevesem czy Charlie Hunnamem. Uwielbiam za pewien błysk w oku i specyficzną ekranową charyzmę, ale warsztat mają mocno ograniczony. Patty Jenkins próbowała wyciągnąć z izraelskiej aktorki maksimum, ale z piasku bicza nie ukręcisz. Niektóre miny, niektóre próby oddania głębszych emocji wypadają sztucznie i wywołują niezamierzony komiczny efekt.

     Jedyna warta chwalenia część obsady to Pedro Pascal. Chłop się nie szczypie, idzie na całość i szarżuje w pełnym galopie. Max Lord dzięki temu jest charyzmatyczny jak “Wilk z Wall Street”, nieobliczalny jak Joker z “The Dark Knight” i przerysowany jak postać żywcem wyjęta z komiksu. Jedyny problem miałem z momentami, które w teorii miały mnie poszarpać za serducho: interakcje z własnym synem Alaistarem. Problem w tym, że wątek pojawia się dwa czy trzy razy i ani trochę nie angażuje. Musiał być, żeby podkreślić morał, ale potraktowany jest instrumentalnie, a przez to wydaje się być kompletnie niewiarygodny.

     Sceny walk też nie są przesadnie widowiskowe. Nie będę narzekał na ich jakość bardziej niż to konieczne, bo widywałem gorsze, ale… jeśli do długiej sekwencji pojedynku na drodze musisz dołożyć przypadkowe dzieci, które trzeba uratować i dopiero wtedy robi się dramatycznie to wiedz, że coś tu nie gra. Dziwi mnie taka sytuacja, bo “WW84” zaczyna się od młodej Diany próbującej wygrać antycznego iron (wo)mana i ogląda się ten wyścig świetnie. Im dalej w las, tym gorzej, aż do sceny w finale gdzie pojedynek z Cheetah wygląda jak wycięty z “Zielonej Latarni” z Reynlodsem. Oczy krwawią i błagają o litość.

     Początek zapowiadał dużo lepszą produkcję. Taką zrobioną w latach osiemdziesiątych. Napakowaną akcją, zabawnymi scenami i lekką w odbiorze. Zamiast tego mamy film stanowczo za długi i – co najgorsze – po prostu nudny. Chaotyczna struktura i mnogość wątków zabijają radość z oglądania, wywołując co rusz odruch ziewania. Po co akcję umieszczono w 1984? Obecność w tytule sugeruje wręcz, że to nieprzypadkowy wybór i dowiemy się o szczególnym znaczeniu tego konkretnego roku. Nic z tych rzeczy. Mogłaby to być WW92, WW87 albo WW79. O tym, że fabuła jest wewnętrznie nielogiczna już nie chce mi się pisać. Niech za przykład wystarczy fakt, że wspomniany kamień może spełniać najbardziej nieprawdopodobne marzenia, ale Steve Trevor wraca… w ciele jakiegoś losowego gościa. Tego akurat najwyraźniej wszechmocny kamyk nie potrafi. Nie ma to żadnego sensu, a powoduje dysonans, bo pół filmu zastanawiałem się czy facet, w którego skórze łazi ukochany Diany miał jakichś bliskich, którzy teraz go szukają.

     Lubię “Wonder Woman” i liczyłem na przyzwoite kino w sequelu. Niestety, druga odsłona jest pod każdym względem gorsza od poprzedniczki. Mało tego, sama w sobie jest filmem nieciekawym i bardzo źle napisanym. Próbuje powiedzieć wiele, a ostatecznie nie mówi nic ciekawego. Już ogłoszono, że Patty Jenkins zabiera się za część trzecią. Mam nadzieję, że tym razem odda pisanie scenariusza ludziom, którzy się na tym znają. Żeby jednak oddać sprawiedliwość pani reżyser, współautorami byli też Geoff Johns i Dave Callaham. Obaj mają jednak znikomy dorobek w tej kwestii, a i ciężko uwierzyć, że ich udział w tworzeniu skryptu odbył się wbrew Patty Jenkins.

Wonder Woman 1984
4/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments