Łyżki w dłoń! Widelce w dłoń! Ręce umyte? Brzuchy gotowe? Na ucztę w ramach trzeciego sezonu “Stranger Things” zapraszają bracia Duffer, a zajadać będziemy – wzorem twórców – własny ogon.

     W miasteczku znanym z poprzednich sezonów zapanował spokój. Dzieciaki chodzą do szkoły, jeżdżą na obozy naukowe, dojrzewają, łączą się w pary i spotykają z pierwszymi poważnymi problemami w relacjach damsko-męskich. Szeryf Hopper próbuje zmierzyć się z rolą ojca zakochanej nastolatki i przy okazji umówić się z panią Byers. Billy wciąż jest skończonym dupkiem, Steve pracuje w lodziarni, a miasteczko nawiedza seria dziwnych braków prądu, szczurza plaga, tajemnicze zniknięcia mieszkańców i… sowieci. Wiecie, typowe lato w Hawkings.

     Ekipa odpowiedzialna za serial już dwukrotnie udowodniła, że potrafi wyczarować cuda na ekranie i ponownie pokazują się z jak najlepszej strony. Miejsca, scenografie, rekwizyty – realizacja stoi na bardzo wysokim poziomie. Z uwagi na osadzenie akcji na przełomie czerwca i lipca zamiast ponurej jesieni mamy feerię barw, wszystkie kolory tęczy i to od strojów bohaterów poczynając, na otoczeniu kończąc. Po raz kolejny spece od zdjęć fantastycznie wykorzystują grę światłem w zależności od tego, co się dzieje z postaciami. Na przykład kiedy bywa strasznie i nieswojo – króluje kolor żółty. Kiedy natomiast pojawiają się elementy komediowe – jest jasno i kolorowo. Pod tym względem nie można produkcji nic zarzucić. Gorzej jest natomiast z dwiema składowymi, które stanowiły o sukcesie “Stranger Things”: horror i nostalgia.

     Wszyscy kochamy to, co już znamy, uwielbiamy wracać do “starych dobrych czasów”, powspominać, a czasem i ponarzekać, że “kiedyś to było lepiej”. Cecha do bólu ludzka i mało kto jest wolny od takich myśli. Problem w tym, że o ile pierwszy sezon delikatnie się odwoływał do “Goonies” czy “E.T.”, pożyczając czasem ujęcie, oświetlenie sceny, układ aktorów czy jakąś sekwencję, o tyle trzeci sezon przesadza i to mocno. Pojawia się postać pewnego zbira, który od początku do końca jest Terminatorem. Tzn. ma budzić takie skojarzenia. Twarz, fryzura, sposób ubierania się, chodzenia, teksty, ujęcia z nim w roli głównej, jazda na motocyklu. Wszystko ma nam mówić: EJ PATRZCIE! TERMINATOR! Pierwsze dwie-trzy sceny były pod tym kątem zabawne, ale po mniej więcej dwudziestej miałem ochotę odpuścić sobie dalsze oglądanie. Za grosz w tym subtelności, a zamiast nostalgii pojawiła się irytacja. A ów zbir to tylko czubek góry lodowej, bo jeszcze pojawia się mocno eksploatowany temat “Powrotu do przyszłości”, bo akcja dzieje się m.in 3 lipca 1985, czyli w dniu prawdziwej premiery filmu. Jakby tego było mało, zdarzają się też cytaty z klasyków kina wplecione bezpośrednio w dialogi.

     Nie mam problemu z używaniem nostalgii, żeby widza przyciągnąć. Wręcz przeciwnie, dobrze wykorzystana sprawia, że łatwiej widzowi wejść w świat przedstawiony. Tylko trzeba to zrobić ze smakiem, a nie po prostu żerować na czyichś wspomnieniach tak długo i mocno, aż przegrzeje się temat. W tym wypadku tak się stało. Tym dziwniejsze, że przecież to już trzeci sezon, serial ma świetnych bohaterów i własny charakter. Nie musi uciekać się do takich środków.

     Elementy horroru także prezentują raczej zniżkę formy. Podobało mi się pójście w stronę elementów gore i body horroru, ale cała intryga wydała się wtórna, przekombinowana (żeby podać to samo jeszcze raz, ale dobrze zakamuflować) i kompletnie odarta z napięcia. Trzecia seria poszła pod kątem klimatu w komedię, momentami wręcz slapstickową i w absurd. Cierpi na tym ta straszniejsza (w zamierzeniu) część trzeciego sezonu. Najbardziej jaskrawym przykładem jest finał, gdzie naprawdę dramatyczne wydarzenia poprzedza pewna scena z pewną piosenką Limahla. Scena tak bardzo abstrakcyjna, na siłę zabawna i niepasująca do tego, co się wydarzyło potem, że zabiła całą imersję i zaangażowanie emocjonalne, jakie do tego momentu we mnie wzbudził serial. Generalnie im bliżej końca tym kruchy balans między komedią pomyłek a serialem dramatycznym całkowicie przechyla się w stronę tej pierwszej opcji, mimo że twórcy próbują kolejnymi zwrotami akcji utrzymać status quo. Nadaremno. Brakowało mi poczucia zagrożenia znanego z poprzednich serii.

     Tonalny rozgardiasz widać też w konsekwencji budowania pewnej ciągłości w rozwoju postaci. Steve Harrington zalicza kolejny zwrot i robi się coraz mniej wiarygodnie. W pierwszym sezonie był typowym najpopularniejszym chłopakiem w szkole i typowym dupkiem, żeby pod koniec okazać się całkiem sensownym gościem. Drugi sezon rozwijał go w podobnym kierunku, aż tu nagle w trzecim Steven okazuje się modelowym życiowym nieudacznikiem, który nie potrafi sensownie zagadać do dziewczyny, żeby nie wyjść na głupka. Trochę na mniejszą skalę, ale podobnie dzieje się z szeryfem Hopperem. Zachowuje się tak, jakby do jego osobowości dosypano sporą dawkę Boba z drugiego sezonu. Bywa rubaszny i nerwowy w taki słodki sposób, że z alkoholika naznaczonego traumą mamy tu nagle dobrego, trochę ciapowatego wujka. Dziwny kierunek. Podobała mi się za to Joyce Byers (Winona Ryder). Wcześniej znana głównie z bycia krzyczącą i zrozpaczoną matką, wreszcie daje się poznać z (powiedzmy) normalnej strony, jako zwykła kobieta i matka wychowująca dwóch synów.

     Skoro jest tak źle, to czy w ogóle jest dobrze? No pewnie! Przede wszystkim dzięki postaciom, które znam i lubię, z którymi chętnie wybieram się na kolejne przygody, i które mają to szczęście, że trafiły się specom od castingu same idealne dzieciaki. Przecież nawet jeśli jakiś malec wypada przyzwoicie, to ciężko przewidzieć, czy talent będzie rósł razem z aktorem (ot, taki Ellar Coltrane z “Boyhood” Linklatera, im starszy tym bardziej drewniany). Nowe nabytki generalnie nie odstają. Świetnie wpasowała się w zastany świat Robin, koleżanka z pracy Steve’a, grana brawurowo przez Mayę Hawke (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa, jest córką Ethana Hawke’a i Umy Thurman!). Rewelacyjnie zaprezentował się także Smirnoff aka Aleksiej, zakręcony i pyskaty naukowiec, w tej roli Alec Utgoff. Jedynym minusem jest Priah Ferguson jako Erica Sinclair, młodsza siostra Lucasa. Gra dokładnie tak, jak można spodziewać się po dziecku, które bardzo stara się zagrać, czyli sztucznie, mało zabawnie, za to w sposób bardzo egzaltowany.

     W porównaniu z poprzednim sezonem historia jest bardziej zwarta, nie znalazło się miejsce (na szczęście) na jakiś nowy, dziwaczny odcinek odstający od reszty jak ten (słynny już) z innymi ofiarami eksperymentów. Oglądałem całość podczas jednego posiedzenia ze znajomymi i żaden wątek ani etap fabularny nie wydał mi się niepasujący do reszty. Z ciekawostek: bracia Duffer, idąc z duchem czasu i rewolucją w Hollywood, wrzucili do serialu wątek związany z osobą homoseksualną. Tak jak często narzekam, że podobne motywy wrzuca się do wielu produkcji na siłę i tylko po to, żeby się nikt nie czepiał, tak tutaj zrobiono to subtelnie i z dużym wyczuciem. Bez cienia cynizmu. Wielki plus.

     Ciężko wydać ostateczny werdykt, bo mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony uwielbiam tę ekipę szalonych dzieciaków i ich zakręconych opiekunów. Miło było spędzić z nimi kolejne osiem godzin. Z drugiej, nie mogę przejść do porządku dziennego bez zauważania wad trzeciego sezonu, a tych jest nadzwyczaj sporo. Od naparzania widza nostalgicznym bejsbolem po łbie, przez nietrafione lub zbyt gwałtowne i niekonsekwentne przemiany bohaterów, aż po wybitne akrobacje scenarzystów, żeby wcisnąć trzeci raz to samo, ale tak, żeby widz się nie domyślił. Widać pierwsze oznaki zjadania własnego ogona i odcinania kuponów. Mam nadzieję, że czwarty sezon (a będzie na pewno) kilku bohaterów sobie odpuści (Jonathan? Nancy? Will?), wyjedzie z Hawkings, poluzuje nostalgiczne lejce i powróci do pierwotnego klimatu grozy rodem z powieści Kinga.

Stranger Things, sezon 3
6/10

Linki

Filmweb, IMDb

Comments

comments