Western po europejsku
Bracia Sisters (The Sisters Brothers)
Kiedy Europejczycy biorą się za kręcenie westernu wiedz, że nie będzie to typowy film z tego gatunku. Nie ma się co nastawiać na “Tombstone”, czy “Wyatta Earpa”, ani tym bardziej na “Siedmiu wspaniałych”. Thomas Bidegain i Jacques Audiard napisali scenariusz niezbyt efektownego i mocno przegadanego filmu. Drugi z panów wyreżyserował “Braci Sisters” w taki sposób, że mimo wolnego tempa, całość ogląda się bardzo dobrze.
Bracia Sisters (a właściwiej byłoby przewrotnie jak w oryginale: bracia Siostry) to dwójka zabijaków i typów spod ciemnej gwiazdy realizujących zlecenia dla tajemniczego Kontradmirała. Eli (John C. Reilly) jest starszy i coraz częściej myśli o porzuceniu szemranej roboty. Charlie (Joaquin Phoenix) odwrotnie: kocha to, co robi, uwielbia upijać się do nieprzytomności, balować, a potem wracać do pracy. Uważa, że niczego innego nie potrafi, więc nie myśli o zmianach. Razem muszą dopaść Hermanna Kermita Warma (Riz Ahmed), który posiada tajemniczą recepturę do poszukiwania złota. Pomóc ma im w tym detektyw-elegancik, John Morris (Jake Gyllenhaal)…
…i tyle. Cała historia kręci się wokół tych czterech postaci. Kino europejskie czuć tu na każdym kroku. Przede wszystkim, nietypowo dla gatunku, nie mamy tutaj żadnego głównego czarnego charakteru. Owszem, napotkamy kilka postaci niezbyt (delikatnie mówiąc) pozytywnych, ale paradoksalnie największym szajbusem jest tutaj Charlie, w teorii jeden z protagonistów. Strzelanin wielu nie uświadczymy, za to przez długie minuty ciągną się dialogi między bohaterami w różnych konfiguracjach. Jest tu zderzenie między braćmi dotyczące ich przyszłości, konflikt z Morrisem o pryncypia. Pojawiają się tematy traumy, która zmienia człowieka i wyznacza mu życiową drogę, ale też filozoficzne rozmowy z Warmem o możliwości tworzenia utopijnej społeczności na uboczu ówczesnej cywilizacji.
To, co w teorii powinno być największą wadą, okazuje się być największą zaletą filmu. Dialogi są napisane ciekawie i z pazurem. Rozmowy między postaciami świetnie modelują ich wzajemne stosunki, ale mówią też wiele o przeszłości. Czasem są zabawne i schodzą na uroczo-prostacki poziom, chociaż dzieje się tak niezbyt często i momentami zastanawiałem się, czy oglądam film o kowbojach, czy może o niespełnionych filozofach. Nie zmienia to jednak faktu, że wspomniane konwersacje są kwintesencją filmu i ani przez chwilę nie nudzą. Momentami robi się naprawdę emocjonalnie, a pod koniec naprawdę zżyłem się jako widz z braćmi Sisters.
Realizacja również stoi na przyzwoitym poziomie. Jak na europejskie podejście do typowo amerykańskiego gatunku, zdjęcia, kostiumy czy krajobrazy mogą się podobać i nic nie razi sztucznością, jak pamiętna Chorwacja udająca Dziki Zachód w niesławnych niemiecko-jugosłowiańskich produkcjach z lat sześćdziesiątych. Jedynie strzelaniny mogłyby być bardziej efektowne, bo to jednak western, więc kilka rozbłysków w zupełnych ciemnościach jako pojedynek dwóch grup kowbojów wygląda groteskowo i niespecjalnie budzi emocje. Zakładam, że to świadomy zabieg pójścia pod prąd i zrobienia czegoś innego, ale można przecież nie trzymać się schematów i zrobić film wierny korzeniom gatunku (“Bone Tomahawk”).
Nie zmienia to jednak faktu, że mogę z czystym sercem polecić “Braci Sisters”. Chociażby dla rewelacyjnych kreacji aktorskich. Phoenix, Gyllenhaal i Ahmed prezentują wysoki poziom, ale to, co zrobił John C. Reilly, to wyższa szkoła jazdy. Jego poczciwy, wrażliwy i jednocześnie bezwzględny (kiedy trzeba) Eli to rola warta co najmniej nominacji do Oscara. Dobrze, że raz na jakiś czas ucieka od głupkowatych komedii z Wille Ferrellem. Dla niego jednego (Reilly’ego, nie Ferrella) warto zafundować sobie seans filmu Audiarda.