Doktor Dziwago
Doktor Strange (Doctor Strange)
Nie mogę odżałować, że propozycja spolszczenia tytułu, która pojawiła się w sieci (patrz wyżej) nie przeszła. To byłby pierwszy raz, gdzie ludzie zamiast protestować tylko by przyklasnęli. Ja na pewno. Odchodząc jednak od dywagacji: przy okazji Ant-mana pisałem, że ludzie z Marvela są jak król Midas. Zamieniają w złoto wszystko, czego dotkną. Już człowiek mrówka wydawał mi się nie do zrobienia na ekranie, a magik, który robi cuda-wianki, podróżuje po wymiarach i lata? Nauczony jednak doświadczeniem poszedłem na film bez uprzedzeń i po raz kolejny bawiłem się świetnie.
Komiksu nie znałem poza nazwą więc i historia jest dla mnie nowa. Tony Stark… yyy… tzn. Stephen Strange to genialny neurochirurg, arogant i buc. Wybiera sobie, niczym Dr House, tylko interesujące przypadki, a naprawianie ludzkich ciał traktuje bardziej jako wyzwanie niż misję. Wypadek samochodowy, w którym jego ręce zostają zmasakrowane przekreśla dalszą karierę. Dziwago próbując wszystkiego, żeby przywrócić dłoniom dawną sprawność ląduje w Nepalu gdzie pod okiem Starożytnej (Tilda Swinton) odkrywa, że to co do tej pory wiedział o sobie i o świecie to ledwie okruszek dużo większej całości. Zanim osiągnie mistrzostwo w arkanach magii musi pokonać pewnego fanatyka i siły ciemności, które za nim stoją. Ziew…
Nie spodziewałem się, że magia tak dobrze wpasuje się w – i tak już pokręcony – świat MCU. Duża w tym zasługa scenariusza i reżyserii. Postawiono na humor i człowiek zamiast rozkminiać te wszystkie wymiary, czary i mary, po prostu siedzi i dobrze się bawi. Wiele razy śmiałem się w głos. Żarty są trafione, niewymuszone i bazują w dużej mierze na relacjach między postaciami. A te odegrane są mistrzowsko.
Tilda Swinton po raz kolejny pokazuje, że nie ma dla niej roli ani takiego gatunku filmowego, w którym nie da sobie rady. Ba, powiedziałbym nawet, że takiego w którym nie przyćmi wszystkich innych na ekranie. Benedict Cumberbatch jako Strange wypada świetnie, ale na początku był dla mnie, jak już niby przypadkiem wspomniałem, zbyt “tonystarkowy”. Ciekaw jestem co będzie się działo w dalszych częściach, szczególnie w Infinity war. Jak to wszystko zadziała jeśli dostaniemy w jednym filmie dwie, tak podobne do siebie postaci.
Mads Mikkelsen gra czarny charakter i niestety jak to u Marvela – można o nim powiedzieć jedynie to, że jest. Kolejny bezpłciowy, nijaki złoczyńca, który jest tylko pretekstem do tego, żeby protagonista mógł się wykazać. Postać płaska jak stół bilardowy. Jak już narzekam to dorzucę jeszcze dwie łyżki dziegciu. Pierwsza to tempo akcji. Najpierw dość długo obserwujemy jak Strange szuka dla siebie pomocy po wypadku, a potem mija dziesięć minut i już jest mistrzem w nowym fachu. Pozytyw jest chociaż taki, że ostateczną bitwę doktor Dziwago rozstrzyga sztuczką, a nie nie-wiadomo-skąd-wziętą potęgą. Druga łyżka to znów specjalność Marvela – dlaczego bohater zawsze musi ratować ludzkość? Nie może kobiety, którą kocha? Kota? Psa? Chomika? Szpitala dla weteranów? W przypadku Strange’a to może trochę trywialne, no ale niechże by ratował inny wymiar, albo sam siebie. No cokolwiek, a nie w kółko to samo. Żeby nie kończyć akapitu marudzeniem: efekty specjalne wypadają super, zaginające się wymiary w Nowym Yorku to najlepsze sceny tego typu od Incepcji.
Marvel do spółki z Disneyem to naprawdę midasowy kombajn. Tak jak DC potrafi zarżnąć nawet najbardziej ikoniczne postaci (Joker, Superman, Batman), tak Marvel nawet z takich (nomen omen) dziwaków jak Strange jest w stanie zrobić lekki, zabawny film rozrywkowy, który ma się ochotę obejrzeć więcej niż raz. I czekać na kolejne.