Jak feniks z popiołów
Homeland, sezon 4
Z tym feniksem to może przesada, ale popioły są. Popioły, zgliszcza i kupka kurzu – tyle zostawił nam po sobie trzeci sezon Homeland. Po czwarty nie zamierzałem sięgać. Na wszelki wypadek zasięgnąłem języka o osób, które oglądały. Te pochwaliły i nie da się powiedzieć jak bardzo jestem im wdzięczny. Najnowsza seria to strzał w dziesiątkę i prawdopodobnie poziom wyżej niż tak chwalony pierwszy sezon. Od tego momentu spojlerów będzie więcej niż chętnych na karpia w Lidlu.
Największa zaleta to powrót do korzeni: znów jest wielka polityka, międzynarodowe waśnie, CIA, pakistańskie ISI i talibowie. Znów dzieje się dużo, akcja gna na łeb, na szyję, a w tym wszystkim ponownie spotykamy Carrie, Petera, Saula i resztę ekipy. Ktoś po klapie poprzedniej serii poszedł po rozum do głowy i nowa odsłona jest niejako resetem, nową historią. Dzięki temu nie dźwigamy już starych ciężarów. W tym największego: rodziny Brody’ego. W żadnym z dwunastu odcinków nie pojawia się Dana Brody i choćby za to ocena idzie w górę o oczko albo dwa.
Napisałem, że prawdopodobnie obecny sezon jest lepszy niż pierwszy. Nieprzypadkowo. Pojawiło się więcej momentów równie intensywnych i nieprzewidywalnych jak ten z Bordym w bunkrze. Ucieczka Saula, wymiana jeńców czy rzeź w ambasadzie – każda z tych scen wbija w fotel i powoduje u widza rollercoaster emocji. Kto się nie stresował kiedy Saul przykładał sobie lufę do gardła ten ma nerwy jak Chuck Norris albo jest socjopatą. O scenie gdzie Haqqani próbuje wejść do skarbca w ambasadzie nawet nie wspomnę. Ręce dygoczą na samą myśl. Tu w sumie uwaga na marginesie, kolejne porównanie: Fara była postacią drugoplanową, a jej śmierć wstrząsnęła mną po stokroć mocniej niż powieszenie Brody’ego. Reakcja Maxa, który najpierw chciał ginąć za nią, a potem trzymał w ramionach jej ciało. Brak słów.
Max to w ogóle fenomen. Postać całkowicie z boku, trzecioplanowa wręcz, a zawsze wnosi coś ciekawego do scen, w których się pojawia. Polubiłem gościa już w czasach kiedy Quinn myślał, że haker-technik jest niemową. Sam Peter to w tym sezonie sinusoida. Najpierw chce wszystko rzucić. Myśli, że zakochał się w Carrie. Potem wdaje się w romans z damą, o której Rubens powiedziałby: to już przesada. Na koniec kopie zady jak profesjonalista, wyznaje miłość i mimo niejasnych przesłanek uznaje, że dostał się do friendzone. Skoro już przy postaciach jesteśmy, nie podobało mi się obsadzenie Suraja Sharmy w roli Pakistańczyka. Z jego akcentem ciągle widziałem w nim Pi Patala z Życia Pi. Podobał mi się Lockhart. Interesowna menda polityczna ale kiedy trzeba było – wyłaził z niego twardogłowy, amerykański jastrząb. Szkoda, że zmiękł w skarbcu. Cóż, każdy ma swoje granice. Warto jeszcze wspomnieć o całkiem niezłych kreacjach Haissama Haqqaniego i pułkownika Aasara Khana.
Osobny akapit należy się Carrie. Wiem, że ona jest główną bohaterką serialu ale powoli wydaje mi się całkowicie wyeksploatowana. Po tym co zobaczyłem żadna poważna agencja wywiadowcza nie miała by dla niej etatu. Cała pakistańska afera trafia na jej konto. Rozumiem, że Lockhart zapłacił za to posadą ale to nadal o kilka strąconych głów za mało. Tym bardziej, że Mathison mocno sobie zasłużyła. Kiedy udaremniła genialny plan Petera, a potem sama próbowała zamachu ad hoc… sam miałem ją ochotę udusić. Autentycznie żałuję, że Quinn nie wysadził tej bomby. Nawet kosztem życia koleżanki. Jej choroba stanowi ważne ogniwo scenariusza, ale powoli to przestaje być jej główny problem. Sposób w jaki zachęciła pakistańskiego Pi Patala do współpracy był odrażający. Nawet jak na standardy CIA i podobnych. Taki czy siak – zaczynam mieć powoli dość jej postaci.
Tym razem nie mam za wiele do przyczepienia się. Ot, detale. Nie wiem czemu spora część Pakistańczyków rozmawia ze sobą raz w języku ojczystym, a raz po angielsku. Znalezienie Quinna w Islamabadzie wydaje mi się trochę prostsze niż pokazali. Szkolenie i doświadczenie to jedno ale biały człowiek w stolicy Pakistanu to jednak nie jest igła w stogu siana. No i nieszczęsny “lokowanie produktu”. W przeciągu czterech serii wiem, że warto kupować Delle, Lenovo, produkty MicroSoftu, oglądać youtube i używać Skype’a.
Dwie rzeczy, które zasmuciły mnie najbardziej zostawiam na koniec. Jedna to uczucie po dziesiątym epizodzie. Zrozumiałem, że akcja poszła za daleko, że już w tym sezonie Haqquani i ta menda z ISI (Tasneem) nie zapłacą za swoje spiski. Druga to finał, który tym razem miał raczej wygasić emocje niż zaskoczyć jakimś cliffhangerem. Martwi mnie też, że rozmowa Saula i Dar Adala kończy całkowicie wątek pakistański. Zdziwił mnie Saul, który niejako puszcza płazem winy wszystkich złych z tego sezonu. Trochę to nie w jego stylu. Mam nadzieję, że piąta seria to będzie zemsta Amerykanów na dziadach z ISI i talibach. Przecież zapewne wymordują jeszcze całą siatkę informatorów CIA. Oby ten wątek nie podzielił losu zamachu na Langley, który pozostał niewyjaśniony. Reasumując sam fakt, że bardzo liczę na dobry kolejny sezon powinien być zachętą do obejrzenia dla wszystkich, których trzecia seria pozbawiła nadziei na powrót Homeland do formy.